Литмир - Электронная Библиотека

Postanowił uciec, kiedy wojna rosyjsko-fińska zamieniła się z krótkiej wyprawy zbrojnej w przewlekłą wojnę pozycyjną. Nie umiał dokładnie powiedzieć, co nim powodowało, czy jakiś szczątkowy odruch patriotyczny, czy nadzieja, że działania wojenne naruszyły również od strony rosyjskiej strzeżoną pilnie granicę. Znał przecież miejscowości nadgraniczne z okresu, kiedy przeprawiał się do swojej przybranej ojczyzny – byleby więc zdołał tylko przemknąć się w dzień lasami, nocując w pobliżu napotkanych po drodze wsi, przez kilkaset kilometrów pomiędzy Jeziorem Białym a południowym brzegiem jeziora Onega, tak aby dotrzeć do północnego skraju jeziora Ładoga, który w prostej nieomal linii prowadzi do granicy fińskiej. W brygadzie leśnej, w której wówczas pracował, o jego zamiarze wiedziało jedynie czterech więźniów z wydzielonego zespołu pracy. Ruszył w drogę w czasie przerwy obiadowej, nie zauważony przez nikogo z wyjątkiem najbliższych towarzyszy. Jeśli konwojent dostrzeże jego nieobecność dopiero wieczorem przy odliczaniu brygady odmaszerowującej do zony, zyska około pięciu godzin, w czasie których odbije się od miejsca pracy o co najmniej pięć kilometrów, a od obozu o jedenaście kilometrów. Ubrał się tego dnia ciepło – pod watowane ubranie więzienne włożył całą posiadaną bieliznę i ubranie z wolności, w którym zamierzał pokazywać się w napotkanych po drodze wsiach. W woreczku miał kilkadziesiąt sucharów czarnego chleba, kawał słoniny ofiarowany mu przez współwięźnia, butelkę tłuszczu roślinnego kupioną za parę butów od wolnego urzędnika i kilka cebul;

w kieszeni około dwustu rubli, których pochodzenia nie chciał nam nigdy wyjawić, i trzy pudełka zapałek. Za kompas służyło mu głębokie przeświadczenie, że „wystarczy iść ciągle w kierunku zachodnim – rano plecami, a pod wieczór twarzą do słońca”.

Pierwsze parę godzin szedł szybko, nie zatrzymując się nawet dla ugaszenia pragnienia; w marszu zgarniał tylko z pni śnieg i wilżył nim zaschnięte usta. Pod wieczór usłyszał daleki, przytłumiony odgłos paru wystrzałów. Domyślił się, że to konwojent strzela na alarm, ale wydało mu się mało prawdopodobne, aby usłyszano go w obozie. Miał więc przed sobą całą noc, pościg bowiem nie mógł wyruszyć przed świtem. Z nastaniem ciemności stracił jednak poczucie kierunku. Upatrzył sobie więc miejsce w dużym wilczym dole, wykopał w śniegu jamę wielkości człowieka, nakrył ją od góry gęsto gałęziami i skulony przesiedział tak całą noc. Na samym dnie swojej jamy, między rozkraczonymi nogami, rozniecił maleńkie ognisko i podtrzymywał jego żar, to dmąc w nie z całej siły płuc, to osłaniając je od góry zziębniętymi rękami. Nie spał, ale nie miał też poczucia jawy. Zima była w tym roku ostra i mroźna; wciągał powietrze do płuc kłującymi haustami, a gruba warstwa śniegu po bokach, dach z gałęzi, tlący się leniwie płomyk ogniska, podwójne ubranie i własny oddech dawały mu konieczne do wytrzymania minimum ciepła. I chociaż był na wolności po raz pierwszy od pięciu lat, nie odczuwał jej smaku – zaczajony, napięty, wsłuchany uważnie w tajemniczy powiew lasu. Zdawało mu się, że śni, gdy ostrożnym ruchem odrywał przymarznięte do śniegu plecy, i zapadając w krótkie gorączkowe drzemki, budził się na odgłos własnego krzyku, jak gdyby przewracał się z boku na bok na twardym wyrku pryczy. Kilkakrotnie uniósł się lekko ze swego miejsca, żeby rozprostować kości i zaciąć się zziębniętymi rękami. W pewnej chwili – blisko już chyba świtu – wydało mu się nagle, że słyszy ujadanie psów i jakieś głosy. Spiął całe! ciało do skoku, ale wszystko ucichło. Dokoła była noc – nieprzenikniona, gęsta, lodowata i wroga – noc bez granic i ratunku. Z gałęzi drzew spadały płaty śniegu, uderzając o ziemię jak tętent pościgu. Poczuł się przeraźliwie samotny i przez chwilę pomyślał o powrocie.

O świcie wypełznął ze swojej kryjówki, przemył twarz śniegiem, wyczekał, aż niebo przejaśni się na tyle, aby można było odczytać wschód słońca, i ruszył w przeciwnym kierunku. Wlókł się wolno, bolały go kości, ciało rozgrzewało się opornie, czuł na przemian gorączkę i głód. Dopiero około południa wyjął z woreczka jednego suchara, polał go tłuszczem roślinnym i odciął kozikiem kawałek słoniny – to była racja dzienna, którą wyznaczył był sobie przed ucieczką, obliczając cały zapas na trzydzieści dni. Dzień był piękny, słońce, choć biało-różowe od mrozu, zdawało się budzić przyrodę do życia. Szedł teraz raźniej, oddychając pełną piersią, wpatrzony w zielonkawy zarys gałęzi pod grubą warstwą śniegu. Mijał polany, na których olbrzymie jodły archangielskie, wydarte z grzęzawiska wichrem północnym, sterczały ku niebu rozczapierzonymi piszczelami korzeni oblepionymi zamarzniętym błotem, jak gdyby z najgłębszych wnętrzności ziemi wyciągały martwe ręce, przeraźliwie ogołocone z gnijącego ciała. Długim kijem nakłuwał przed sobą drogę, aby uniknąć wykrotów i zapadni. Co godzinę przystawał, nasłuchując uważnie, ale pościg nie nadchodził. Wyglądało na to, że psy gończe zmyliły trop; przy lekkim chodzie walonki nie pozostawiały w sypkim i suchym śniegu żadnego śladu.

Tego wieczoru wstąpiła w jego serce nadzieja i wykopawszy znowu kryjówkę w zasypanym śniegiem dole, rozpalił w niej większy niż przedtem ogień. Po raz pierwszy też, koło północy, zapadł w nerwowy sen i obudził się dopiero o świcie. Jego plan przewidywał zbliżenie się do osiedla ludzkiego po tygodniu marszu, w odległości co najmniej stu kilometrów od obozu. Czwartego wieczoru, gdy kopał jak zwykle swoją kryjówkę i zarzucał ją naciętymi gałęziami, zauważył nagle na horyzoncie łunę, a potem błyskawiczny sztych reflektoru, który przebił zasłonę nieba i cofnął się natychmiast z powrotem. Zdrętwiał z przerażenia: znaczyło to, że gdzieś w pobliżu jest obóz. Tej nocy nie rozpalił w ogóle ogniska i omal nie zamarzł na śmierć, siedząc w śniegu w buszłacie naciągniętym na głowę, z dłońmi wtulonymi w rękawy i nogami opartymi na podłożonej gałęzi. Rano podniósł się ostatnim wysiłkiem woli ze swego śnieżnego fotelu, ledwie rozprostował kości i zaczął wolno rozcierać śniegiem odmrożone części ciała. Ruszył w drogę nieco później, pocieszając się, że mija jeden z ostatnich „łagpunktów” – może Niandomę? – w odległości kilkudziesięciu kilometrów od Jercewa. Nie mógł się jednak obronić przed uczuciem niepokoju i nie zważając na swoje przykazanie słoneczne, wziął kierunek w bok od miejsca, z którego zobaczył poprzedniego wieczoru światło reflektora, na północny zachód. Szedł coraz wolniej, potykając się i upadając, z trudem przełknął swoją zwykłą rację dzienną, przykładał do rozpalonego czoła okłady ze śniegu. Był bliski załamania się i choć tego dokładnie nie pamiętał, wydawało mu się, że z oczu płyną mu łzy, mimo że nie płakał. Wokoło panowała cisza, każdy krok pęczniał i rozbrzmiewał nie kończącym się echem. Przeląkł się nagle tak bardzo swojej samotności, że zaczął mówić sam do siebie po raz pierwszy od sześciu lat po fińsku. Rychło zabrakło mu do tego monologu tematu i słów, powtarzał więc tylko słowa jeszcze bardziej zamierzchłe i jeszcze dłużej nie używane – słowa zapamiętanej z dzieciństwa modlitwy.

Upewniwszy się, że wieczorem nie widać na horyzoncie żadnej łuny, rozpalił znowu większe ognisko i przespał całą noc, budząc się, gdy płomień przygasał. Wstał z uczuciem dziwnego rozdwojenia: był i nie był sobą, pamiętał, że uciekł, i wydawało mu się, że idzie do pracy, czuł gorączkę i zupełną drętwotę całego ciała, wiedział, co ma robić, i szedł jednocześnie przed siebie jak człowiek pogrążony w śnie lunatycznym. Jedno jest pewne: zapomniał tego dnia zupełnie o kierunku, szedł po prostu przed siebie. Po południu usiadł pod drzewem i zapadł natychmiast w sen. Obudził się w nocy, przejęty bezgranicznym lękiem; krzyknął głośno – wydawało mu się, że słyszy odpowiedź. Zerwał się ze swego miejsca i zaczął biec, ale po paru krokach potknął się, upadł twarzą w śnieg i przeleżał tak chwilę. Potem podniósł się wolno i próbował uporządkować myśli – tylko jedna wracała natrętnie: że musi za wszelką cenę rozpalić ogień. Była to szósta noc jego ucieczki. Przy ognisku odtajał trochę i powziął postanowienie, że skoro świt musi poszukać jakiegoś osiedla ludzkiego, aby odpocząć i przeleżeć chorobę. Nazajutrz rano zjadł suchara i kawałek słoniny i ruszył znowu w drogę, nie zważając zupełnie na kierunek. Późnym popołudniem zobaczył daleko za lasem parę pióropuszy dymu. Szedł coraz szybciej, coraz niecierpliwiej, ale dopiero pod wieczór na skraju polany zapaliło się kilka światełek. Nie zdejmując ubrania więziennego, wszedł do pierwszej z brzegu chaty. I tutaj, na ławce koło pieca, stracił na dobre przytomność.

34
{"b":"100780","o":1}