Литмир - Электронная Библиотека

Wśród ludzi wolnych, zatrudnionych przez GUŁAG w administracji obozów sowieckich, wielu było dawnych więźniów. Większość lekarzy, inżynierów, urzędników i techników otrzymywała natychmiast po ukończeniu wyroku albo drugi wyrok, albo propozycję pozostania w obozie na nie najgorzej płatnych posadach, z którymi związane były z reguły dwu- lub trzypokojowe mieszkania w pobliskim miasteczku. Taka forma kompromisu przynosiła korzyści obu stronom, toteż rzadko się zdarzało, żeby spotkała się z odmową. Po latach pobytu w obozie przeciętny więzień odwykał na tyle od wolności, że myślał o niej z pewnym lękiem jak o sytuacji, w której będzie musiał znowu żyć w stanie wiecznej czujności, śledzony przez przyjaciół, krewnych i kolegów, z góry narażony na podejrzenia po odsiedzianym dopiero co wyroku; w pewien sposób również obóz stawał się jego drugim życiem – znał jego prawa, obyczaje i przepisy, poruszał się w nim swobodnie, wiedział, jak się w nim żyje i unika niebezpieczeństw, lata spędzone za drutami przytępiały jego wyobraźnię i marzenia o wolności kierowały nie tyle ku rodzinnemu Kijowowi czy Leningradowi, co ku otwartej przestrzeni za zoną i małemu miasteczku, w którym wieczorem zapalały się światła, a w dzień bawiły się w śniegu dzieci; jeśli zaś nie miał do kogo wracać, jeśli w ciągu tych lat więziennych opuścili go najbliżsi – decyzja była tym łatwiejsza. Obóz zaś zyskiwał dobrego pracownika, obeznanego z życiem i nawykami więźniów, lojalnego, bo mądrzejszego o własne doświadczenia więzienne, przykutego już na zawsze do dawnej galery; NKWD miało też swoje powody, aby popierać te kontrakty pracy, zawierane przecież przez prześladowanych z dawnymi prześladowcami – ułatwiało to bowiem lokalizowanie infekcji obozowej do promienia najbliższych kilkudziesięciu kilometrów, dostarczało wytrawnych donosicieli i nadawało obozom pozory normalnych instytucji poprawczych, w których każdy więzień mógł codziennie oglądać jednego ze swych dawnych towarzyszy, nagrodzonego wolnością za sumienną pracę i wychowanego na pełnoprawnego obywatela Związku Sowieckiego.

Dla nas jednak, patrzących na to w inny sposób, ludzie wolni, którzy byli niegdyś więźniami, stanowili zjawisko bolesne i trudne do zniesienia. Dzięki nim obóz nabierał cech przeznaczenia, od którego nie ma ucieczki. Wydawało nam się, że już nic nie jest w stanie ocalić nas od losu ludzi przywiązanych na zawsze do miejsca niewoli. Świat kurczył się niepokojąco do najbliższego horyzontu, jaki można było dosięgnąć własnym wzrokiem. Przyglądaliśmy się ludziom wolnym – naszym dawnym niegdyś towarzyszom – z takim uczuciem, jakie musiałby przeżyć wierzący katolik, gdyby się nagle przekonał na własne oczy, że życie pozagrobowe niczym się nie różni od życia doczesnego: jest także nieprzerwanym pasmem cierpień, udręk i upadków. A przecież gdyby nadeszła dlań taka sama chwila wyboru, co drugi więzień – z wyjątkiem może cudzoziemców, którzy nigdy nie mogli się pogodzić z myślą o wiecznej niewoli – ugiąłby się przed groźbą ponownego ryzyka powrotu do przeszłości, wybierając tę formę pół- lub nawet ćwierćwolności, mniej wprawdzie obiecującą, ale też i mniej narażającą na rozczarowania.

Wbrew temu, co można by przypuszczać, dawni więźniowie odnosili się do ludzi za drutami z jeszcze większą bezwzględnością i surowością niż ludzie naprawdę wolni. Czy nienawidzili w nich swej przeszłości, czy chcieli pozyskać sobie tą przesadną niekiedy gorliwością zaufanie przełożonych, czy wreszcie długie lata pobytu w obozie nauczyły ich cynizmu i okrucieństwa – dość że więźniowie nie mieli co szukać względów u ludzi, którzy dzielili z nimi niegdyś prycze w baraku. Istniała natomiast jedna dziedzina życia obozowego, w której dawni więźniowie wykazywali nie tylko wyrozumiałość, ale także pomysłowość i przedsiębiorczość: chętnie wespół z brygadierami, dziesiętnikami lub lekarzami obozowymi wykorzystywali wszelkie możliwości wyciśnięcia ze swego uprzywilejowanego stanowiska pewnych zysków. Wszystkie formy przekupstwa w obozie opierały się na współudziale byłych więźniów. „Tufta” przy obliczaniu normy miała pewne szansę powodzenia, jeśli wolnym dziesiętnikiem był dawny więzień. Przedłużenie pobytu w szpitalu zależało w dużym stopniu od tego, czy wolnym lekarzem był dawny więzień, toteż mafie doktorskie w obozach – ciągnące niekiedy poważne zyski z okupów od więźniów i ze sprzedaży „urkom” namiastek alkoholowych lub obracające oddziały kobiece w szpitalach w rodzaj haremów – działały tym sprawniej, im bardziej mogły polegać na milczącym przyzwoleniu wolnego lekarza, który za swych więziennych czasów nauczył się uważać obóz za stan bezprawia uświęconego zmową silniejszych.

Tego wszystkiego nie można było jednak powiedzieć o Jegorowie, naszym wolnym lekarzu, który w roku 1939 ukończył wyrok ośmioletni w Kruglicy i objął stanowisko naczelnika „sanczasti” w centrali jercewskiej. Wysoki, szczupły, małomówny, o twarzy stwardniałej jak kora, chłodnym spojrzeniu i trochę nerwowych ruchach rąk, Jegorow był człowiekiem albo bardzo dyskretnym, albo nieprzekupnym. Trzymał lekarzy obozowych na dystans, nigdy nie widziano go jedzącego lub pijącego w zonie, a chorych traktował z surowością, w której przebijała ledwie dostrzegalna nuta serdeczności. Ilekroć pojawiał się na drodze wiodącej do szpitala w swej długiej futrzanej szubie, wysokiej czapie z baranków i skórzanych sztylpach zapiętych na metalowe zatrzaski, lekarz dyżurny porządkował drżącymi rękami wykresy temperatur, a siostra Jewgienija Fiodorowna bladła z przejęcia. Mówiono bowiem, że to ona była jedyną więzią łączącą Jegorowa z przeszłością więzienną. Poznał ją jeszcze przed zwolnieniem w Kruglicy, został jej obozowym mężem i swoje przeniesienie na stanowisko wolnego lekarza w centrali uzależnił podobno od wysłania Jewgienii Fiodorowny do Jercewa. W każdym razie Michaił Stiepanowicz opowiadał mi, że przyszła etapem z Kruglicy, ze skierowaniem wprost do naszego szpitala, w dwa miesiące po nominacji Jegorowa.

Ten związek był w obozie czymś niezwykłym, gdyż opierał się na prawdziwym uczuciu, a nawet wierności. W zasadzie każdy wolny urzędnik mógł mieć kobietę z obozu za porcję chleba, ale było nie do pomyślenia, aby odważył się lub chciał nadać tej przelotnej transakcji trwalszy akcent uczuciowy. Kobiety przychodziły i odchodziły jak fale etapów, co zaś pozostawało na stałe, to możliwość ich posiadania bez najmniejszego trudu. Młody i nieżonaty urzędnik obozowy nie mógł nawet przeliczyć i ogarnąć pamięcią twarzy, które przewinęły się przez jego drewnianą komórkę w zonie. Tu jednak wchodziło w grę coś więcej – miłość lub w każdym razie jej szczątkowa forma. I chociaż władze obozowe, więźniowie w zonie i więźniowie zatrudnieni w szpitalu nie mogli mieć wątpliwości co do istoty związków łączących tych dwoje ludzi, Jegorow i Jewgienija Fiodorowna zachowywali się tak, jak gdyby intymność i dyskrecja były warunkami trwałości ich uczucia.

Siostra Jewgienija Fiodorowna przychodziła niekiedy na naszą salę wieczorem i usiadłszy na brzegu łóżka starego aktora, opowiadała o sobie. Z ojca Rosjanina i matki Uzbeczki, była zupełnie wyjątkowej urody; twarz miała smagłą i drobną, oczy pięknie smutne, czarne włosy zaczesane po staroświecku na boki i splecione na karku w mały węzeł; mimo trzydziestu już pewnie lat zachowała w sylwetce i ruchach dziewczęcość i płynność młodej panienki. Była studentką medycyny na uniwersytecie w Taszkiencie aż do chwili, kiedy ją aresztowano w roku 1936 za „odchylenie nacjonalistyczne”. Na czym to „odchylenie” polegało, nie umiała dokładnie powiedzieć, z jej uwag i wypowiadanych śmiało poglądów wywnioskowałem jednak, że nie bardzo jej była w smak rusyfikacja Uzbekistanu, choć przecież po ojcu była Rosjanką, a tylko przez matkę mogła odczuwać jakiś daleki związek uczuciowy ze swą przybraną ojczyzną azjatycką. Jej poglądy stanowiły dziwną mieszaninę europejskiej postępowości i azjatyckiego konserwatyzmu: uważała się za zwolenniczkę wolnej miłości, swobody obyczajów i luźnych związków małżeńskich, ale nie pozwalała złego słowa powiedzieć o tradycyjnym upośledzeniu kobiety w Środkowej Azji. W tych rozmowach nie wspominała nigdy o Jegorowie; raz tylko, gdy opisywała swoje trudne początki w Kruglicy, zdradziła się mimochodem, że u kresu sił wydobył ją z lasu do pracy w ambulatorium nasz wolny lekarz, wówczas również więzień kruglicki. Z tonu, jakim to powiedziała, wyczułem, że tajemnica otaczająca jej związek z Jegorowem miała swoje źródła nie tylko w potrzebie prywatności: Jewgienija Fiodorowna nienawidziła ludzi wolnych i w pewien sposób wstydziła się tego naruszenia solidarności więziennej. W obecności Jegorowa usiłowała zawsze zachować zupełną obojętność, ale ilekroć po paru godzinach spędzonych z nim w dyżurce szpitalnej wchodziła na chwilę, unikała naszych spojrzeń, zasłaniając szkliste oczy ciężkimi powiekami. Wyglądało więc na to, że Jegorow kochał ją, bo był niegdyś więźniem i nie chciał lub nie mógł tego zapomnieć, a ona jeśli odwzajemniała jego uczucia, to dokładnie z tych samych względów. „Nie może to jednak trwać wiecznie – mówiłem często do Michaiła Stiepanowicza – jest w tym dla niej coś poniżającego. Jegorow odwiedza ją jak prostytutkę i wraca za zonę do innego, wolnego życia”.

29
{"b":"100780","o":1}