Литмир - Электронная Библиотека

Ten stan trwał nie dłużej niż najwyższe nasilenie gorączki – około pięciu dni. Zaraz potem odzyskałem na tyle siły, że podnosiłem się w dzień na łóżku i próbowałem nawet nawiązać rozmowę z moimi sąsiadami. Bardziej towarzyski okazał się Michaił Stiepanowicz W., piękny starzec o siwej, w klin przystrzyżonej brodzie i ogolonej głowie, który przed aresztowaniem grywał role bojarów carskich w sowieckich filmach historycznych. Popularność, jaką cieszą się w Rosji wszyscy aktorzy filmowi nie wyłączając statystów, sprawiła, że po roku pracy w lesie Michaił Stiepanowicz został „rozkonwojowany” i pełnił służbę stróża nocnego przy jednym z magazynów na bazie. Wiodło mu się nie najgorzej – wolni urzędnicy na bazie wciskali mu czasem do ręki kawałek chleba lub papierosa – zdawał się więc najzupełniej zadowolony ze swego losu. Opowiadał o sobie głębokim, trochę egzaltowanym głosem, tak typowym dla ludzi, którzy otarli się o aktorstwo. Piszę tu o nim nieco szerzej, bo ani razu w obozie nie spotkałem człowieka, który by – jak Michaił Stiepanowicz – uważał wszystko, co się z nim stało od chwili aresztowania, za rzecz najbardziej naturalną. Była w nim pokora człowieka wychowanego w posłuchu i szacunku dla każdej władzy, dyscyplina wzorowego obywatela. Nawet kiedy mi opowiadał o tym, jak został w roku 1937 aresztowany za przesadne zaakcentowanie w jakimś filmie szlachetności jednego z bojarów Iwana Groźnego, nie pozwolił sobie na najlżejszy uśmiech, a w jego twarzy malowała się taka powaga, jak gdyby opowiadał o prawdziwej zbrodni. „Tak trzeba, Gustaw Josifowicz – mówił – tak trzeba…” Usiłowałem mu wytłumaczyć, że to głupie i nieludzkie, ale słuchał mnie z roztargnieniem, patrząc łagodnie przed siebie i gładząc piękną brodę. Był przeświadczony, że największym zaszczytem, na jaki może sobie zasłużyć przyzwoity człowiek, jest aprobata w oczach władzy, największą zaś hańbą słowa niezadowolenia w ustach przełożonych. Los współtowarzyszy więziennych wydawał mu się obojętny.,,Widocznie zasłużyli” – mówił czasem, a kiedy indziej znowu dodawał nieoczekiwanie z akcentem przejmującego bólu w głosie: „Biedni ludzie, biedni ludzie”. Należał w moim przekonaniu do tego typu obywateli, którzy pierwsi, ze spontanicznością wykluczającą jakiekolwiek podejrzenia o obłudę, witają obalenie złej władzy, lecz nie ośmielą się nigdy podnieść przeciwko niej ręki, jak długo siedzi ona mocno w siodle. W istocie rzeczy bowiem tkwiły w nim obok siebie dwa uczucia: głęboko ukryty bunt przeciwko niesprawiedliwości i instynktowna wiara, że określenie norm sprawiedliwości i prawa należy zawsze do tych, którzy rządzą.

Michaił Stiepanowicz wstydził się swego przewinienia. Wstydził się, uważając je w gruncie za śmieszne. Było w nim coś „starorieżymnego”, coś, na co nie mogłem patrzeć bez wzruszenia i rozczulenia: jakiś szczątkowy i anachroniczny już nałóg uważania więzienia za formę godziwego wymiaru kary, a skazańców za rzeczywistych przestępców. W jego umyśle nie mieścił się fakt, że człowiek niewinny może być pozbawiony wolności. Powoli więc uwierzył w swoją winę, a przynajmniej udawał, że w nią wierzy, opowiadając godzinami, jak przejął się bezwiednie swoją rolą i jak szarżą aktorską zniekształcił ogólną tendencję filmu. Nie było innego sposobu, jak tylko słuchać go na serio i współczuć jego tragicznej omyłce. Na szczęście Michaił Stiepanowicz wrócił szybko do zdrowia i na dwa dni przed wypisaniem ze szpitala deklamował nam już, stojąc na środku sali w teatralnie rycerskiej pozie i w chałacie szpitalnym narzuconym na bieliznę, wiersze Puszkina, którego uwielbiał. Pamiętam tylko jedną linijkę z Pieśni o Olegu, powtarzał ją bowiem bardzo często, akcentując każde słowo z dramatycznym przejęciem:

„Skaży-ka kudiesnik, lubimiec Bogów, czto słuczitsia w żyzni so mnoju…”

Mój drugi sąsiad, Niemiec S., był znacznie bardziej milczący, choćby dlatego, że mówił bardzo słabo po rosyjsku. Mimo że nie był komunistą, przyjechał w roku 1934 do Baku jako inżynier wiertniczy w ramach umowy, wypożyczającej Rosji „speców” od różnych gałęzi przemysłu. Aresztowano go w roku 1937 pod zarzutem szpiegostwa. Wśród wszystkich moich znajomych więźniów w obozie, oskarżonych o najbardziej nieprawdopodobne zbrodnie, S. był jedynym człowiekiem, w którego przestępstwo gotów byłem uwierzyć. Istnieją ludzie, zwracający na siebie uwagę i budzący podejrzenia samym swoim wyglądem i zachowaniem się – S. należał do nich. W bladej, zniszczonej więzieniem i chorobą twarzy płonęły niesamowitym blaskiem oczy, w których poza pogardą dla otoczenia wyczytać można było przenikliwą inteligencję ogara. Wąskie, zaciśnięte konwulsyjnie usta wyrażały nienawiść, okrucieństwo i drapieżność schwytanego zwierzęcia. Zadawał wszystkim krótkie pytania, trafiające natychmiast w sedno rzeczy, i po paru dniach byłem pewny, że wie o nas więcej niż Trzeci Oddział. Do Michaiła Stiepanowicza odnosił się z nie ukrywanym lekceważeniem i niejednokrotnie ledwie powstrzymywał wściekłość, słuchając jego naiwnych opowieści o nieszczęsnym filmie; Gott, wie gross ist dein Tiergarten – szepnął raz do siebie, wznosząc wychudłe ręce ku niebu.

S. chory był na pelagrę i leżał w szpitalu od dwóch miesięcy, ale jestem pewien, że gdyby nie układ sowiecko-niemiecki i fakt, że nie był przecież Niemcem urodzonym w Rosji, lecz (nominalnie przynajmniej) obywatelem niemieckim – już dawno by nie żył. Kiedyś, nachyliwszy się do mnie, powiedział mi na ucho: „Za pół roku wybuchnie wojna i ci dranie zapłacą nareszcie za wszystko”.

Wojna wybuchła trochę wcześniej, ale zapłacił za nią w pierwszym rzędzie S. Mimo ostatniego stadium cyngi wyrzucono go ze szpitala, bez oględzin lekarskich nawet, 23 czerwca i posłano etapem wraz z Niemcami usuniętymi z biur obozowych do karnej Aleksiejewki Drugiej. Widziałem go na wartowni, gdy formowano etap. Stał – podtrzymywany przez dwóch Niemców nadwołżańskich – w podartych łachach, niechlujnie sznurkami obwiązanych butach, drżący z zimna, przerażony i blady. Nie pozostało w nim nic z dawnej pewności siebie i pogardliwej wyższości wobec otoczenia. Pelagra w ostatnim stadium wywołuje nie tylko zmiany organiczne w postaci wypadania włosów i zębów czy gnicia całego ciała, ale i zmiany psychiczne – depresję, melancholię, przewlekłe stany lękowe. S. wyglądał jak kupa pozlepianych naprędce i powiązanych szmatami ochłapów ludzkich i przysiągłbym, że się rozsypie na oczach wszystkich, kiedy obaj towarzysze puszczą jego ramiona. W jego oczach, tak niegdyś natarczywych i zimnych, malowały się strach i uniżoność. Mówiono mi potem, że nawet nie doszedł do Drugiej Aleksiejewki. Etap, gnany pieszo dwadzieścia pięć kilometrów, zostawił go w lesie na dziesiątym kilometrze wraz ze starym Niemcem z biura rachmistrzów i jednym konwojentem. Nikt ich już nigdy nie spotkał, ale pozostali więźniowie z etapu upierali się później w Aleksiejewce, że uszedłszy nie więcej niż kilometr, usłyszeli dwa kolejne wystrzały, które gruchnęły w lesie echem jak nagły grzmot.

Istniały obozy, w których z pozycją lekarza związane były wyjątkowe przywileje. Pomijając już możliwość brama okupu za zwolnienie od pracy, lekarze obozowi mieli wolny dostęp do kuchni szpitalnej i do apteczki. Każda kobieta w obozie pragnęła znaleźć się w szpitalu, jeść trochę lepiej, a w nocy odwiedzać w zamian za to lekarza w jego dyżurce oddziałowej; każdy „urka”, wzbogacony trochę łupiestwem na politycznych, zapłaciłby najbardziej wygórowaną cenę za odrobinę spirytusu z apteczki, trochę waleriany, na której robiono nalewki z wyschniętych skórek od chleba, i chlorohydrat, który zastępował haszysz, opium i morfinę, wprawiając narkomanów obozowych w stan krótkiego odrętwienia. W takich obozach lekarze stanowili elitę niedoścignioną w swym stylu życia, możliwościach, a często nawet i orgiach; im lepiej zorganizowana była w obozie mafia doktorska, tym więcej było powodów, aby przypuszczać, że należy do niej na prawach wyższego udziału w łupach lekarz wolny, który sam był niegdyś również więźniem.

28
{"b":"100780","o":1}