Литмир - Электронная Библиотека

Leczenie więźniów w szpitalu sprowadzało się w dużym stopniu do aplikowania małej dozy odpoczynku i nadmiernej dozy proszków na spadek gorączki. Apteczka obozowa zaopatrzona była tak ubogo, że sami więźniowie znali na pamięć nazwy paru lekarstw, które stosowano najczęściej, i prosili o nie, nie czekając na diagnozę lekarza. Przy tym wszystkim jednak było wyraźne, że zgodnie z tajnymi instrukcjami władz obozowych (znałem je od jednego z moich znajomych lekarzy) istotny wysiłek w leczeniu szpitalnym zmierzał głównie do jak najszybszego postawienia na nogi więźniów, którzy nie utracili jeszcze całkowitej przydatności do pracy. Dla starców, więźniów nieuleczalnie chorych na serce, więźniów dotkniętych przewlekłą pelagrą i gruźlików szpital stanowił ostatni przystanek przed śmiercią lub przed,,trupiarnią”. Obowiązkiem lekarzy było doprowadzenie śmiertelnie chorych więźniów do takiego stanu, aby po krótkim wypoczynku zdolni byli o własnych siłach przejść do sąsiedniej „trupiarni” i skonać tam, zwalniając łóżko w szpitalu. Zupełne wycieńczenie przy pracy, różne formy obłędu głodowego, kurza ślepota i awitaminoza w ostatnim stadium owrzodzenia całego organizmu, połączonym z wypadaniem włosów i zębów – kwalifikowały się w najlepszym wypadku od razu do „trupiarni”, bez próby nawet leczenia szpitalnego. Jedynie więc więzień, którego organizm był jeszcze dość silny, aby zregenerować się przez sam fakt krótkiego wypoczynku, mógł liczyć na to, że jego pobyt w szpitalu będzie czymś więcej niż tylko ucieczką od rzeczywistości więziennej w sferę marzeń sennych o przeszłości.

Warunki życia w szpitalu wkraczały w porównaniu z warunkami życia w obozie w dziedzinę nieprawdopodobnego luksusu. Każdy chory otrzymywał wraz ze skierowaniem do szpitala kartkę do łaźni, oddawał u wejścia do izby szpitalnej swoje łachy w zamian za czystą bieliznę, wskazywano mu łóżko ze świeżo powleczoną pościelą, obok którego stał mały stolik nocny; niezależnie od wysokości normy przed chorobą każdy więzień otrzymywał w szpitalu,,trzeci kocioł”, surówkę przeciwko awitaminozie i dużą porcję białego chleba – pelagrykom przysługiwały ponadto dwie kostki cukru i kostka margaryny tej samej wielkości. Było to wszystko tak niezwykłe i trudne do uwierzenia, że więźniowie, którzy odwiedzali swoich chorych przyjaciół w szpitalu, zdejmowali od razu u drzwi czapki z głów i nie odważali się przestąpić progu, dopóki ich do tego nie ośmieliło uprzejme wezwanie siostry.

Kto pisze cokolwiek o obozach sowieckich, nie ma prawa nie wspomnieć o ujmującej grzeczności i serdeczności sióstr. Może dlatego, że przebywały przynajmniej za dnia w nieco bardziej ludzkich warunkach, a może dlatego, że szpital był jedynym miejscem w obozie, gdzie można było przyjść z pomocą ludzkiemu cierpieniu – siostry obozowe odnosiły się do chorych z taką troskliwością, czujnością i oddaniem, że uważaliśmy je po trosze za istoty z innego świata, którym chyba tylko niedorzeczny wybryk losu kazał żyć i znosić wraz z nami wszystkie trudy niewoli. Ta atmosfera szpitala miała również pewien wpływ na ludzi wolnych. Naczelnik obozu, Samsonow, zamieniał zawsze w czasie inspekcji z każdym z chorych parę słów, a wolny lekarz Jegorow (o którym mówiono, że był niegdyś także więźniem) nie umiał powściągnąć w swym surowym głosie cieplejszych tonów, ilekroć przystawał na chwilę obok łóżka szpitalnego.

Moje spostrzeżenia szpitalne z obozu jercewskiego, porównywane z opowiadaniami i wspomnieniami innych więźniów, prowadzą do wniosku, że w Rosji panuje coś w rodzaju,,kultu szpitala”. Nawet w najgorszych obozach, nawet w okresie szalejącego,,proizwołu” i,,pionierstwa” obozowego szpitale zostały jak gdyby wyłączone z systemu niewolnictwa sowieckiego i zachowały inny, bardziej ludzki status. Było coś nieprawdopodobnego w fakcie, że już za progiem – po wypisaniu ze szpitala – więzień stawał się na powrót więźniem, ale jak długo leżał bez ruchu w łóżku szpitalnym, przysługiwały mu wszystkie prawa człowieczeństwa z wyjątkiem wolności. Dla człowieka nienawykłego do kontrastów życia sowieckiego szpitale urastały do rozmiarów kościołów pośrodku szalejącej Inkwizycji – naruszenie obowiązujących w nich praw równało się prawie desakracji; być może nie czczono w nich człowieka, ale w każdym razie szanowano go w granicach, które pozwalają odróżniać w więzieniach karę od tortury.

Trudno się więc dziwić, że więźniowie chwytali się wszelkich możliwych sposobów, aby otrzymać skierowanie do szpitala. W okresie,,pionierskim” obozów sowieckich taką kartę wstępu dawało samookaleczenie ciała przy pracy; widziałem wielu więźniów z odrąbanymi palcami u jednej lub obu rąk, a mój poczciwy Dimka zapłacił w roku 1937 za trzy miesiące pobytu w szpitalu w Niandomie protezą u prawej nogi, której potem zawdzięczał również lekką stosunkowo pracę „dniewalnego” w baraku. Już w roku 1940 jednak władze obozowe, przerażone rozmiarami samookaleczeń, domyśliły się ich źródła i odtąd „wypadki przy pracy”, nie potwierdzone przez dokładny opis zajścia, karano jako „sabotaż” dodatkowym wyrokiem dziesięcioletnim, podciągając pojęcie,,samouszkodzenia ciała” pod ten paragraf kodeksu sowieckiego, w którym mowa jest o „szkodnictwie”. Mimo to jeszcze w grudniu 1941 roku byłem świadkiem, jak do zony przywieziono z „lesopowału” młodego więźnia z odrąbaną stopą; na dwa dni przed tym wypadkiem wypisano go, nie zważając na protesty i błagania, ze szpitala.

Więźniowie nie dawali przecież za wygraną. Zagnojenie małej stosunkowo ranki wywoływało ropne zapalenie, które czasem doprowadzało tylko do stanu podgorączkowego, niekiedy jednak podbijało temperaturę do wymaganej granicy. Wśród „urków” popularne było wstrzykiwanie roztopionego mydła do cewki moczowej, które wywołując wysięk, pozorowało chorobę weneryczną i dawało zwolnienie przynajmniej na czas obserwacji. Ja sam, rozgrzawszy się przy pracy na bazie tak, że czułem przylepioną do skóry koszulę, rozebrałem się do pasa na 35-stopniowym mrozie i w dzień potem – było to w lutym 1941 roku – poszedłem na dwa tygodnie do szpitala.

W dużej sali szpitalnej siostra wskazała mi miejsce pomiędzy Niemcem S. a rosyjskim aktorem filmowym Michaiłem Stiepanowiczem W. Pierwsze parę dni leżeliśmy obok siebie, nie mówiąc ani słowa. Dzień szpitalny wlókł się powoli, a noce – gdy zaspokoiłem już pierwszy sen – miały w sobie coś z życia poza prawami czasu. Leżałem tak, utkwiwszy wzrok w suficie lub patrząc w białe od lodu szyby, za którymi rozpościerała się nieprzenikniona ciemność. Starałem się nie spać, aby w ten chociaż sposób przedłużyć swój pobyt w szpitalu. Czułem teraz lepiej, z intensywnością graniczącą z bólem i radością zarazem, całe swoje poniżenie, całą nędzę życia więziennego. Ale jednocześnie zmartwychwstawałem w ciszy i samotności i nieraz marzyłem jak o największym szczęściu o przeniesieniu do pojedynczej celi więziennej. Po północy sale szpitalne obchodziła siostra Jewgienija Fiodorowna i nie zapalając światła, kładła po kolei każdemu z nas chłodną dłoń na czole; udawałem, że śpię, aby uniknąć pytań. Pamiętam przecież, że raz jeden chwyciłem ją bez słowa za rękę i przytknąłem do niej wyschnięte od gorączki wargi. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem i odruchowym lękiem, ale odtąd witała mnie uśmiechem zawsze, ilekroć wchodziła na naszą salę. Szpital był jedynym w obozie i więzieniu miejscem, gdzie na noc gaszono światła. I to właśnie wówczas, w ciemności, uświadomiłem sobie po raz pierwszy w życiu, że jedynie samotność jest w życiu człowieka stanem graniczącym z absolutnym spokojem wewnętrznym, z odzyskaniem indywidualności. Tylko w pochłaniającej wszystko pustce samotności, w ciemnościach zacierających kontury świata zewnętrznego można odczuć, że się jest sobą aż do granic zwątpienia, które uprzytamnia nagle własną nicość w rosnącym przeraźliwie ogromie wszechświata. Jeśli ten stan ma w sobie coś z mistyki, jeśli pcha człowieka w objęcia religii, to byłem wówczas religijny, modląc się w duchu bluźnierczo:

„Boże, daj mi samotność, gdyż nienawidzę ludzi”. Bo jednocześnie z tą euforią zmartwychwstawania osobowości czułem, że jestem cmentarzyskiem wszystkiego, co łączy z innymi ludźmi. Nie myślałem o obozie, nie myślałem o tych, co giną za burtą łodzi ratunkowej szpitala, nie myślałem o najbliższych, o przyjaciołach, o nikim – poza samym sobą. Umierałem więc, zmartwychwstając. Myślałem z wzbierającą codziennie nienawiścią o więźniu, który przyjdzie tu jutro zająć moje miejsce. Gorzki to tryumf odwalić kamień grobowy na wypalonej i jałowej pustyni. Te chwile, kiedy noc dotykała moich spieczonych warg rosą ciemności i słyszałem w ciszy bicie własnego serca niby kroki odmierzające nieskończoność, przywróciły mi pewność własnego istnienia, odbierając szacunek dla istnienia innych. Byłem jak ślepiec, który odzyskawszy wzrok, obudził się w próżni pełnej luster, odbijających tylko jego własną samotność.

27
{"b":"100780","o":1}