– Kto cię namówił do głodówki?
– Nikt. Zdecydowałem się na nią sam.
– Po co głodujesz?
– Domagam się zwolnienia z obozu na podstawie amnestii dla obywateli polskich uwięzionych w Rosji lub prawa skomunikowania się z przedstawicielem Polski przy rządzie sowieckim.
– Czy słyszałeś o specjalnych trybunałach, które w czasie wojny mają prawo rozstrzeliwać więźniów za odmowę wyjścia do pracy? Czy wiesz, że głodówka jest otwartym buntem przeciwko sowieckiej władzy i sowieckiemu prawu?
– Tak.
– Podpisz tu, że o tym wiesz.
– Nie podpiszę. Od chwili zawarcia układu polsko-sowieckiego w Londynie jestem obywatelem zaprzyjaźnionego państwa i nie podlegam prawu sowieckiemu.
– Milcz. Zyskind, zabierz tę polską swołocz do izolatora!
Zyskind wskakiwał sprężyście do gabinetu i z okrzykiem: „Tak jest, obywatelu naczelniku!” wyprowadzał nas przed barak. Pierwsze przesłuchiwanie było skończone. Przyglądaliśmy się sobie nawzajem w milczeniu, ale z wyrazem ulgi na twarzach i tylko pani Z. zbladła, szczękając zębami, a B. obcierał rękawem pot z czoła.
Około dziewiątej byliśmy już wszyscy w izolatorze. Izolator wewnętrzny mieścił się w samym rogu zony obok drutów i „bociana”, przy którym wyglądał jak kurnik. Mały, murowany domek z zakratowanymi okienkami wielkości ludzkiej głowy otoczony był jeszcze dodatkowo ogrodzeniem z drutu, aby nie powstały najmniejsze wątpliwości, że spełnia rolę więzienia w więzieniu. Więźniowie omijali go zawsze z daleka, nie spoglądając nawet w kierunku ścian z szarego kamienia przedziurawionych otworami, z których zionęła ciemna pustka. Czasem jednak dochodziły z izolatora śpiewy lub krzyki i wówczas przystawaliśmy na ścieżce tyłem do jego murów, a twarzą do własnych baraków, aby nie wywołując podejrzeń posłuchać, czy nasi towarzysze czegoś się od nas nie domagają. W izolatorze wewnętrznym osadzano więźniów za drobne przestępstwa popełnione w zonie lub za poważne przestępstwa przed odesłaniem do centralnego izolatora za zoną, który był już normalnym więzieniem obsługującym także wolnych obywateli miasta Jercewa. Trzeba tu opisać pokrótce choćby warunki życia w izolatorze, by rozproszyć zawczasu przypuszczenia, że nie był on karą, skoro do nielicznych marzeń więźniów należała również ucieczka od tortury pracy w obozie do błogosławionego stanu bezczynności w prawdziwym więzieniu. Przede wszystkim więzień osadzony w izolatorze otrzymywał tylko 200 gramów chleba i wodę; po drugie, okienka w małych celach nie były ani oszklone, ani nawet zabite deskami, temperatura powietrza wewnątrz była więc nie o wiele wyższa niż na zewnątrz; po trzecie wreszcie, więzień miał prawo zabrać do izolatora tylko to, w czym wychodził do pracy – koce, derki i siennik zostawiał w baraku. W niektórych wypadkach zaś kara izolatora ograniczona była jedynie do pory nocnej – więzień wychodził normalnie za dnia do pracy i wracał wieczorem prosto z wartowni do swojej celi, ale otrzymywał za to w przeciwieństwie do innych „pierwszy kocioł”, czyli 300 gramów chleba i dwa talerze najrzadszej zupy. Izolator był więc karą i więźniowie obiecywali nieraz z dziecinnym płaczem poprawę, byle tylko się zeń wydobyć.
Okienko mojej celi wychodziło na zonę i przytknąwszy twarz do zimnej kraty, mogłem ogarnąć wzrokiem część baraków z kuchnią i łaźnią. Obok mnie, w sąsiedniej celi, umieszczono policjanta ze Śląska T., prostolinijnego i uczciwego człowieka o szerokiej, trochę mongolskiej twarzy, który z nie znanych nam bliżej powodów ukrywał w obozie swe prawdziwe nazwisko i zawód, uchodząc powszechnie za górnika, i był jednym z najlepszych w Jercewie „lesorubów”. Cela T. – połozona po mojej prawej ręce, gdy stałem twarzą do okna – przylegała do celi pani Z., a przez nią do cel pozostałych głodujących; po mojej lewej siedział elektrotechnik z Rostowa nad Donem, Gorbatow, który znalazł się w izolatorze za obrazę wolnego urzędnika w elektrowni jercewskiej. Okienko T. za narożnikiem wychodziło na drogę prowadzącą z miasta do obozu, część domów mieszkalnych w Jercewie i odgałęzienie drogi w kierunku centralnego izolatora. Moja cela była tak niska, że mogłem dosięgnąć sufitu ręką, i tak wąska, że jednym dużym krokiem przechodziłem od ściany T. do ściany Gorbatowa. Połowę przestrzeni na długość zajmowały dwie prycze – dolna i górna – zbite z nie heblowanych desek i zwrócone wezgłowiami w stronę okna. Na górnej pryczy nie sposób było usiąść, nie dotykając zgiętymi plecami pułapu celi, na dolną natomiast wchodziło się ruchem nurka głową do przodu, a wychodziło odpychając – jak pływak na mieliźnie – ciało rękami od desek. Odległość pomiędzy krawędziami pryczy a drzwiami, obok których stał kibel, wynosiła nie więcej niż pół normalnego kroku. Wybrałem więc po namyśle górną pryczę (chociaż szedł na nią przejmujący chłód z otwartego okna, nawiewając w pobliżu parapetu cienką warstewkę śniegu), bo była przestronniejsza, a spacer na skrawku gołej ziemi o wymiarach krok na pół kroku groził obłędem. Obie boczne ściany z czerwonej cegły pozwalały porozumiewać się stosunkowo swobodnie z sąsiadami, i to nawet nie za pomocą stukania, ale głośnym szeptem po przytknięciu ust do szpar, z których wypadały kawałki skamieniałego wapna. Przed odejściem na obiad Zyskind sprawdził jeszcze raz drzwi celi. Zazgrzytał klucz w zamku, odchyliła się zastawka,Judasza” i miękki chód walonek oddalił się powoli, tonąc w lodowatej ciszy.
Pierwszy dzień spędziłem na oglądaniu celi i zony przez małe okienko nad górną pryczą. Dziwne było patrzeć na towarzyszy więziennych, spieszących do baraków, zatrzymujących się na ścieżkach, pozdrawiających się z daleka – z okna więzienia w więzieniu: wydawali się nieomal ludźmi wolnymi. Ale nie zazdrościłem im. Po tylu miesiącach życia stadnego samotność była znowu – jak niegdyś w szpitalu – świeżym i orzeźwiającym uczuciem. Było mi przeraźliwie zimno, nie odczuwałem jednak głodu. Gdzieś na dnie świadomości czaiła się iskra dumy, jak gdybym już posiadł był wywalczoną z trudem wolność. Tysiące ludzi walczy na świecie o różne sprawy, nie wiedząc, że nawet możliwość klęski ma w sobie coś pokrzepiającego i zdobywczego, jeśli przybiera postać męczeństwa. Ludzie pokonani w walce o coś, w co wierzą, biorą na siebie z ochotą męczeństwo jak gorzką nagrodę swej samotności. Rzecz jednak w tym, że mało jest takich, u których wytrwałość ciała dorównywa sile wiary. Zaraz bowiem pierwszego dnia wieczorem, gdy w mojej celi zapaliła się żarówka i posłyszałem dobiegający z zony brzęk kociołków, poczułem nagle głód i nieokreślony strach i od tej chwili – mimo że nie przyjmowałem nawet wody – oddawałem aż do końca głodówki mocz po parę razy w ciągu dnia i nocy.
W nocy spałem źle, budziłem się często i miałem sny tak zagadkowe, nieuchwytne i nie powiązane, że mimo rozpaczliwych wysiłków nie byłem w stanie przypomnieć ich sobie już w chwilę po przebudzeniu. Trzęsąc się z zimna, wcisnąłem się w róg górnej pryczy jak najdalej od okna, podkurczyłem nogi, tak że dotykały kolanami brzucha, schowałem prawie całą głowę pod buszłatem i ukryłem dłonie w rękawach. W tej pozycji mogłem uleżeć na jednym boku nie dłużej niż godzinę, ale ponieważ wydała mi się najrozsądniejsza i najlepiej chroniła od chłodu, nie zmieniłem jej już do końca pobytu w izolatorze. Nazajutrz głód ustąpił, wzmogło się natomiast poczucie samotności. Zwlokłem się z pryczy i przez parę chwil poruszałem się dla rozgrzewki na małym skrawku ziemi, zacinając się w boki rękami. Kiedy poczułem nareszcie, że krew zaczyna żywiej krążyć w zdrętwiałych częściach ciała, zapukałem do celi T.
– Jak się czujesz? – zapytałem.
Za ścianą rozległ się głośny łomot jakby upadającego ciała, potem ostrożny chrobot w szparze i wreszcie spokojny głos odpowiedział:
– Piekielnie zimno, ale idzie wytrzymać. A ty?
– Dobrze. Co z resztą?
– Nie odpowiadają.
Zrobiłem krok do przeciwległej ściany i zapukałem znowu.
– Jak długo siedzisz, Gorbatow?
– Pięć dni. Jeszcze mam drugie tyle.