W sferze uczuć ludzkich istnieje dziwne zjawisko, które jest czymś więcej niż zwykłym przyzwyczajeniem, bo prawie samobójczym prawem bezwładu psychicznego. Chcę przez to powiedzieć, że na samym dnie nędzy ludzkiej zdarzają się chwile, kiedy każda możliwość zmiany – choćby to nawet miała być zmiana na lepsze – wydaje się czymś ryzykownym i niebezpiecznym. Słyszałem o żebrakach, którzy tym nieufniej odnoszą się do swoich dobroczyńców, im więcej mogą od nich otrzymać ponad zwykłą jałmużnę – dach nad głową lub pracę zamiast paru groszy wrzuconych do nadstawionej czapki. Poniżej pewnego poziomu życia wytwarza się w człowieku coś w rodzaju fatalistycznego przywiązania do swojej doli, coś w rodzaju gorzkiego doświadczenia, że każda zmiana może być tylko zmianą na gorsze.,,Dajcie mi spokój – zdaje się mówić – i tyle tylko, ile trzeba, abym nie umarł”. Ludzie o konserwatywnym usposobieniu wyciągają z tego wniosek, że nie należy nikogo uszczęśliwiać wbrew jego woli, i mają pod jednym względem rację: szczęście nie jest nigdy dla biorących tym, czym wydaje się dającemu. Ale jakkolwiek by było, człowiek w nędzy zaczyna po pewnym czasie ulegać dziwnemu jej urokowi i podejrzliwie traktuje możność nieoczekiwanego wydobycia się z niej, nauczywszy się dotąd cenić tylko takie obroty losu, które wprowadzały w jego życiu zmiany drobne, ale trwałe i pewne. Bywałem w obozie bliski uwierzenia, że skoro człowiek skazany jest na swój los, nie powinien się przeciwko niemu buntować. I rzecz zdumiewająca: leżałem na pryczy i przyglądałem się moim towarzyszom z goryczą za to, że chcieli mnie przykuć na zawsze do swojego własnego losu, a jednocześnie poczułem nagle nieokreślony żal, próbując się odeń sam oderwać. Wystarczyło spojrzeć na ich twarze, by zobaczyć, że za rok większości nie będzie już wśród żywych, a przecież o ileż się czułem bezpieczniejszy i mniej samotny z nimi w obliczu śmierci niż bez nich w tej ostatniej pogoni za życiem! Gdyż było coś naprawdę niewzruszonego i ostatecznego w widoku tych ludzi, którzy boso, z zaczerwienionymi od ognia i pokrytymi twardą szczeciną twarzami pilnowali swych kociołków, grzebiąc bezmyślnie patykami w palenisku, lub układali się do snu na pryczach, wpatrzeni przekrwionymi z wycieńczenia i głodu oczami w mętne światło żarówek. W baraku było już o tej porze cicho; czasem jakiś więzień zwlekał się z trudem ze swego legowiska i zataczając się jak pijany, potrącając po drodze zwisające zewsząd nogi, szedł ku cebrzykowi chwoi, aby ugasić pragnienie. Prycza w rogu, na której wieczorami wysiadywał w milczeniu Dimka, postukując drewnianą łyżką w protezę, była teraz pusta – naszego „dniewalnego” odesłano niedawno do „trupiarni”. Zbliżała się noc. Byłem sam, straszliwie sam.
Tej nocy nie zmrużyłem oka. Leżałem na wznak na twardych deskach, zaplótłszy ręce pod głową, i raz jeszcze usiłowałem uporządkować w myślach to wszystko, co się stało. Po północy barak pogrążył się już na dobre we śnie, żarówki zatliły się wątlejszym światłem, a ze wszystkich prycz – z dołu, z boków i z przeciwka – odezwały się pierwsze krzyki nocne, pomieszane z niewyraźnymi majaczeniami i suchym urywanym płaczem, który przypominał to kaszel, to nawoływanie się sów w ciszy leśnej. Było duszno, odrzuciłem więc – jak moi sąsiedzi – buszłat i połykałem chciwymi haustami nagrzane powietrze. Przymknąwszy oczy, słyszałem w przerwach pomiędzy krzykami i płaczem przedwieczorne cmokanie karpi w szuwarach opustoszałego stawu, otworzywszy je widziałem na pół uchylone usta, z których na odległość nawet zionął przez spróchniałe zęby słodkawy smród zgnilizny, i białka połyskujące w ciemnych oczodołach. Za oknami rozpościerała się biała noc, przywarłszy do szyb lodowatymi liśćmi paproci. Patrolujące zonę smugi światła z narożnych reflektorów przebijały barak na wylot w równomiernych odstępach czasu, wydobywając z półmroku dolnych prycz twarze śpiących, i znikały błyskawicznie jak szable tnące miękką zasłonę nocy.
Bardziej od głodówki groźna była odmowa wyjścia do pracy. W obozach sowieckich tak zwany „otkaz” stanowi jedno z najpoważniejszych wykroczeń przeciwko regulaminowi wewnętrznemu. Na Kołymie, gdzie wskutek odcięcia obozów przez większą część roku od stałego kontynentu istnieje zupełnie specyficzny i okrutny regime, regulowany rozporządzeniami miejscowymi, a nie centralnymi, odmowę wyjścia do pracy karze się z miejsca rozstrzelaniem bez sądu; w innych obozach – rozebraniem więźnia do naga i pozostawieniem go na mrozie aż do ugięcia się lub śmierci; w jeszcze innych – najpierw izolatorem o wodzie i dwustu gramach chleba, a w wypadku recydywy sądem i drugim wyrokiem – 5-letnim dla przestępców pospolitych, 10-letnim lub skazującym na śmierć dla politycznych. W Jercewie „otkazczikow” recydywistów zabierano po paru miesiącach do centralnego izolatora za zoną i nigdy już nie zdradzono nam, co się z nimi stało. Istniały jednak poważne przypuszczenia, że serie z karabinów maszynowych i salwy karabinów ręcznych, które słyszeliśmy co pewien czas za zoną, pochodzą nie, jak nam mówiono, ze strzelnicy dla załogi obozu, ale z zasłoniętego przed wzrokiem ludzkim dziedzińca głównego izolatora. Po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej władze obozowe nie ukrywały przed nami faktu, że weszły w życie nowe przepisy, które zwykłym sądom,,ludowym” w miasteczkach położonych w pobliżu obozów nadały nowe uprawnienia wojennych trybunałów doraźnych, w praktyce – nieograniczoną władzę nad życiem więźniów. Do najcięższych przestępstw, jakich można było dokonać w obozie po 22 czerwca 1941, należały szerzenie defetyzmu wojennego i odmowa wyjścia do pracy, która w świetle wyjątkowego ustawodawstwa obronnego kwalifikowała się jako sabotaż wysiłku wojennego. Wszystko to było aż nazbyt jasne, ale pozostawało mimo to ciągle jedno pytanie: w jakiej mierze układ Sikorski- Majski wyrywał nas, Polaków, z trybów mechanizmu sowieckiego prawa wojennego. Na tej ostatniej cienkiej nitce zawisła cała nasza głodówka. I nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że już pierwsze godziny wstającego za zmatowiałymi szybkami baraku dnia dadzą nam na to pytanie wyczerpującą odpowiedź. W równaniu ryzyka była to jedyna niewiadoma i od niej zależało, czy znak równości zwróci się przeciwko nam jak dwie wymierzone w pierś lufy karabinów, czy ułoży się jak otwarte na roścież wrota obozu.
Nad ranem zasnąłem tak twardo, że przespałem „podjom” i obudziło mnie dopiero ostre szarpnięcie za nogi. Obok mojej pryczy stał Zyskind i bez słowa, ruchem głowy tylko, kazał mi iść ze sobą. Zwlokłem się z barłogu, nałożyłem czapkę, przewiązałem buszłat sznurkiem i wyszedłem za nim z opustoszałego baraku do zony. W zonie było również pusto i spokojnie, „dniewalni” odgarniali przed barakami śnieg, z kuchni, małej komórki, w której gotowano wrzątek, i łaźni szedł szerokimi zagonami dym i rozmazawszy się na dachach, odrywał się gwałtownie od okapów jak puszczony nagle i zwijający się rulon papieru. Drogą od kuchni jechały wolno w kierunku bramy sanie z pustą beczką, na której siedział okrakiem przygarbiony i smutny woziwoda Kola, poganiając oszronionego gniadosza prętem z jałowca. Zobaczywszy mnie z Zyskindem, odwrócił się, jak gdyby chciał krzyknąć, ale po chwili skulił się jeszcze bardziej, szarpnął ku sobie lejce i dźgnął konia batem. Koło ambulatorium stało już kilku chorych więźniów. Poranek był mroźny, suchy i przenikliwie ostry – l grudnia.
Zamiast zaprowadzić mnie do izolatora Zyskind obszedł ze mną wszystkie baraki, w których mieszkała reszta głodujących, i dopiero potem – w szóstkę – ruszyliśmy w kierunku biura naczelnika obozu, Samsonowa. Samsonow przyjmował nas po kolei, ale rozmowy były jednobrzmiące. Siedział za biurkiem na tle dużej mapy ściennej Związku Sowieckiego, portretów Stalina (dużych rozmiarów) i Berii (znacznie mniejszy), wykresów planu produkcyjnego oraz schematycznego planu obozu i spoglądał na mnie spod futrzanej czapy spokojnym, prawie po ojcowsku karcącym wzrokiem, w którym co chwilę pojawiały się jednak zimne ukłucia nienawiści.