Литмир - Электронная Библиотека

– Ciężko?

– Głodno. Żreć ochota, a chleba dają na jeden ząb. Ty z tą głodówką zwariowałeś. Nie wytrzymasz…

– Nie twoja sprawa…

Przysiadłem na brzeżku dolnej pryczy, wpatrując się bezmyślnie w kibel. Ale Gorbatow okazał się rozmowniejszy od T.

– Wiesz, kto obok mnie siedzi?

– Trzy siostrzyczki za wiarę.

– Niemożliwe!

– Tak, tak. Śpiewają i modlą się. Próbowałem z nimi rozmawiać, ale nie odpowiadają. Prawiczki – zaśmiał się i zakrztusił jednocześnie kaszlem.

Jak przez mgłę przypomniałem sobie opowiadaną w zonie szeptem historię trzech sióstr zakonnych, z pochodzenia Węgierek, których nikt z nas nie widział na oczy. Mówiono, że przyszły do jercewskiego izolatora etapem z Niandomy, gdzie odsiadywały wyrok od roku 1938. Pracowały w Niandomie uczciwie do jesieni 1941 i nagle któregoś dnia odmówiły wyjścia z zony, nie chcąc „służyć Szatanowi”. Wśród więźniów w Jercewie mówiło się o tej sprawie dużo, ale w październiku cała sprawa ucichła i byłem przekonany, że trzy zakonnice albo już od dawna nie żyją, albo siedzą w centralnym izolatorze. Gdyż stan wojenny nadawał ich tajemniczemu szaleństwu cechy samobójstwa.

Z celi T. rozległo się pukanie.

– Co tam u ciebie tak ciurka? Cieknie z dachu?

– Nie, odlewałem się.

– Przyjmujesz wodę?

– Nie.

– Obleciał cię strach?

– Nie, mam widocznie chory pęcherz.

T. zaśmiał się i dorzucił parę słów, ale oderwałem ucho od szpary. Przez długą godzinę stałem w milczeniu oparty o pryczę, czując, jak moja dawna pewność siebie ustępuje miejsca niepokojowi i szuka gorączkowo ratunku w ambicji. Bywają w życiu człowieka chwile – zwłaszcza po okresach stałego podsycania próżności odwagą zamiarów – gdy nogi uginają się nagle, jakby były z waty, i jedyne, czego naprawdę się pragnie, to uciec nie oglądając się nawet za siebie.

– Wiesz, kto siedzi w izolatorze? – zapukałem znowu do T.

– No?

– Trzy zakonnice od Szatana.

– Ciągle? I czego chcą?

– Męka za wiarę – odpowiedziałem bez namysłu, nie zdając sobie nawet wówczas sprawy, że pożyczam to określenie od Dostojewskiego.

– Tak jak my – powiedział.

– Przesadzasz, my chcemy tylko na wolność – odpłaciłem mu z ulgą, ale zaraz potem zapukałem do drugiej ściany.

– Gorbatow, przekaż trzem siostrzyczkom pozdrowienie od głodujących Polaków.

– Oszalałeś? Ja chcę stąd wyjść. Dość, Zyskind idzie… Istotnie, na ścieżce przed izolatorem rozległy się kroki, a potem z trzaskiem otwarły się drzwi wejściowe. Zyskind krzątał się chwilę na korytarzu i wreszcie zgrzytnąwszy kluczem w zamku mojej celi, wszedł do wewnątrz i bez słowa położył na górnej pryczy rację chleba. Dokładnie to samo musiał zrobić także i w innych celach, bo słyszałem oddalający się stopniowo zgrzyt klucza i miarowe zamykanie drzwi. Przyglądałem się długo świeżej porcji chleba, ale nie czułem głodu; i mimo że odtąd Zyskind przynosił mi ją codziennie o tej samej porze, przyjmowałem jego wizyty z rosnącą apatią.

Wieczorem drzwi mojej celi otworzyły się znowu. Ktoś kopnięty od progu gwałtownie wtoczył się do środka jak ogromna piłka ze szmat i utonął w jamie dolnej pryczy. Po kwadransie drzwi celi uchyliły się lekko i Zyskind wsunął przez szparę najpierw talerz dymiącej zupy, a potem kromkę chleba. Nieznajomy zerwał się z pryczy, uderzył głową o górne deski, zaklął i rzucił się na podłogę. Jadł głośno i łapczywie – mlaskając, żłopiąc i siorbając gorącą ciecz, miażdżąc błyskawicznie żuchwami chleb. Trwało to wszystko nie dłużej niż minutę – po chwili bowiem usłyszałem już charakterystyczne cmokanie języka wylizującego talerz, dźwięk pustej blachy rzuconej o podłogę i zwierzęcy pomruk zadowolenia – ale wystarczyło, abym poczuł nagle kleisty smak grudki śliny, kropelki potu na czole i osłabienie bliskie utraty przytomności. Kiedy się ocknąłem, nieznajomy chrapał już pode mną, wydmuchując z przeraźliwym świstem powietrze i bełkocąc przez sen. Rano zabrano go do pracy, a wieczorem przyprowadzono znowu do mojej celi. I chociaż spędziliśmy ze sobą pięć nocy, nie zamieniliśmy nigdy ani słowa i nie widziałem ani razu jego twarzy. Gdy jadł – leżałem na górnej pryczy, obejmując wzrokiem zaledwie skrawek podłogi obok drzwi i kibel, gdy wychodził – spałem lub udawałem, że śpię. W ciemnościach wieczoru widywałem tylko przez ułamek sekundy jego cień, skulony, zmięty i wtrącony od progu gwałtownym uderzeniem prosto na dolną pryczę. Nie ulegało wątpliwości, że miał odegrać wobec mnie rolę złego ducha-kusiciela, ale mimo to przywiązałem się do niego, gdyż we wlokącym się niemiłosiernie wolno strumieniu czasu był teraz jedynym trwałym punktem, o który mogłem zaczepić wydrążoną jak pusta skorupa wyobraźnię.

Czwartego dnia głodówki osłabłem już do tego stopnia, że z trudem schodziłem do kibla, a resztę dnia spędzałem bez ruchu na pryczy, drzemiąc niespokojnym, urywanym konwulsyjnie snem nawet w dzień. Ten gorączkowy sen przynosił mi pewną ulgę, jak gdyby pełniejszy smak samotności, ale jednocześnie pogrążał mnie w dziwnych stanach lękowych i odbierał mi powoli poczucie rzeczywistości. Nie odczuwałem ani głodu, ani nawet chłodu, budziłem się natomiast często w półkrzyku, nie wiedząc w pierwszej chwili, gdzie jestem i co tu robię. Bardziej realnie niż dotąd również uprzytamniałem sobie w rzadkich chwilach przytomności umysłu smutek i gorycz umierania, usiłując na próżno przypomnieć sobie całe dotychczasowe życie, jak gdybym szukał pociechy w tej możliwości spojrzenia po raz ostatni w twarz człowieka, który nosił niegdyś moje nazwisko – był mną. Ze wszystkich objawów śmierci ten proces odłączania się od własnej osobowości jest chyba najstraszniejszy i najbardziej sprzyja nawróceniu. Cóż bowiem pozostaje, jeśli się nawet nie wierzy, że kiedyś, na tamtym brzegu wędrówki ziemskiej, nastąpi na powrót cudowne przeniknięcie się ciała porzuconego na deskach cierpienia i wyciekającej zeń jak krew z żył treści życia? Były to chwile, kiedy żałowałem, że zeskorupiawszy w obozie, nie potrafię się modlić; byłem jak jałowa, wysuszona na żużel i spękana w słońcu pustynnym skała, z której dopóty nie wytryśnie żywy zdrój, dopóki jej nie dotknie cudowna laska.

Około południa drzwi celi otworzyły się i stanął w nich nie znany mi dotąd dygnitarz NKWD w mundurze przekreślonym na ukos pasem koalicyjnym, rozpiętym płaszczu skórzanym i czerwono-niebieskiej czapce ze złoconym godłem sowieckim. Przez ramię zaglądał mu do celi Samsonow w swym futrzanym kołpaku i zapiętej pod szyję szubie.

– Nazwisko? – rzucił ostro nieznajomy, rozgarnąwszy poły płaszcza tak, że widać było jedną dłoń na pochwie pistoletu.

Uniosłem się z trudem na pryczy i wymówiłem powoli nazwisko, ale nagle wydało mi się, że nieznajomy odrywa pokrywę pochwy od złotego guziczka i obejmuje wypielęgnowanymi palcami połyskującą czarno rękojeść pistoletu. Serce zabiło mi gwałtowniej, a wszystka krew zdawała się spływać do nieznośnie przepełnionego pęcherza. Przymknąłem oczy. Jak huk wystrzału padło następne pytanie:

– Przerwiesz głodówkę?

– Nie! – odpowiedziałem czym prędzej rozpaczliwym okrzykiem. – Nie, nie! – powtórzyłem szybko i opadłem na pryczę, zlany potem i czując, że pęcherz klęśnie jak przekłuta piłka.

– Trybunał wojenny! – usłyszałem jak przez sen. Drzwi celi zamknęły się z trzaskiem. Nie wiem, jak długo spałem, ale było już szaro, gdy obudziło mnie gwałtowne pukanie w ścianę z celi T.

– Pani Z. zemdlała – mówił gorączkowo – zabrali ją do szpitala…

– A reszta?

– Nie wiem. Nie ma komunikacji przez pustą celę. Słyszałem dużo kroków na korytarzu. Myślałem, że ty też, bo pukam już od godziny. Grozili ci?

– Tak.

– Trzymasz się?

– Tak – odpowiedziałem po namyśle.

Pod wieczór Zyskind przyniósł mi porcję chleba i zamiast wyjść jak zwykle bez słowa, wcisnął mi do ręki skrawek papieru. Podczołgałem się do żarówki.,,Jesteśmy wszyscy troje w szpitalu – pisał B. – przerwijcie głodówkę. Teraz jest jasne, że nie doprowadzi ona do niczego”. Przestukałem ten list do T., ale pokwitował go tylko przekleństwem. Zwinąłem się z ulgą do snu, gdy przez próg wpadł do celi z łomotem nieznajomy i po chwili zaczął z przejęciem żłopać na ziemi swoją zupę.

54
{"b":"100780","o":1}