Литмир - Электронная Библиотека

W swych poczynaniach miał rychło otrzymać osobliwe wsparcie.

Późnym wieczorem Człowiek-Cytryna został ściągnięty do wiejskiej rezydencji Admirała. Tryb wezwania dowodził znacznego pośpiechu, starszy pan przestrzegał bowiem ścisłej separacji życia prywatnego i służbowego. Kamerdyner wprowadził majora do oranżerii, w której szef igrał ze stadkiem ulubionych dalmatyńczyków. Charakterystyczne było, że nie poprosił majora, aby ten spoczął, tylko od razu przystąpił do rzeczy.

– Słuchaj. Nie podoba mi się to wszystko – zaczai krótko, a po skórze oficera przebiegł dreszcz. Nigdy dotąd wytworny szef Sekretnej Służby nie zwracał się do niego w ten sposób. – Nadal wierzysz Levecque'owi…?

– Jak dotąd nas nie zawiódł.

– Są sygnały, że szykuje się jakiś gruby numer organizowany przez ekologistów.

– Wiem, Dzień Protestu…

– Nie mów mi o takich duperelach! Jakaś wielka prowokacja, sabotaż! Przecieki nie precyzują dokładnie. Ale ma to się zdarzyć już w tych dniach. Musimy wiedzieć co planują? I jeszcze jedno. U Zielonych aż się gotuje, a nasz kochany Levecque niczego nam nie sygnalizował. Przeciwnie, usypiał naszą czujność. Kto wie, czy nie wprowadzał w błąd?

– Mam go wycofać?

– Najpierw z nim porozmawiaj. Obecnie jest w drodze do Miami. Akurat ściągnęła tam cała czołówka ekologistów. Są Denningham, Gardiner…

– Nadzwyczajne posiedzenie Prezydium Konwentu, wiedzieliśmy o nim od tygodni…

– Mamy sygnały, że będzie absolutnie nadzwyczajne! Aha, jeszcze jedno. Czy wiesz, że do Miami udał się również nasz poczciwy Bonnard?

– Może na wypoczynek, ma ostatnio dużo czasu?

– Tracisz węch, stary – w głosie Admirała zabrzmiało co najmniej trzy czwarte dymisji. – Bonnard zdaje się nie przyjął do wiadomości swojego zwolnienia. Wiem, że z archiwum brał dossier ekologistycznej wierchuszki, że utrzymuje rozległe kontakty z emerytowanymi policjantami innych krajów. Mam podstawy mniemać, że lada chwila otrzymamy od niego stosowny raport.

– O czym?

– O Levecque'u.

– No, cóż, profesor to stała obsesja Marcela, oskarża go o śmierć córki, a przecież wiemy, że zginęła wskutek zbiegu okoliczności. Zresztą po co gówniara pchała się do organizacji Arkadyjczyków! Niemniej zgadzam się z pańskimi spostrzeżeniami, ostatnio nie mam z profesorem takiego kontaktu psychicznego jak dawniej.

Twarz szefa pozostała chmurna, mimo że ulubiony dalmatyńczyk z upodobaniem lizał jego ręce.

– Sprawdzisz to, nawiążesz współpracę z Bonnardem. I obaj, obaj, będziecie ze mną w kontakcie. Aha, dostaniesz samolot, tak byś znalazł się na miejscu przed świtem. Mamy teraz dwudziestą drugą trzydzieści, w Miami jest wpół do szóstej wieczorem. Maszynę przygotują ci za dwie godziny… Wszystko jasne?

W drodze na wojskowe lotnisko major skręcił jeszcze do jednego ze swych mieszkań, gdzie stale czekał na niego kompletny ekwipunek. Kiedy zatrzymał się pod bramą, jakiś facet wyszedł z cienia i poprosił go o papierosa, a potem gestem głowy wskazał limuzynę zaparkowaną opodal. Człowiek-Cytryna spodziewał się tego spotkania. Teraz brała go w obroty druga strona. Czyżby sprawy stały aż tak źle?

– Z kim grasz? – zapytał mężczyzna głosem, w którym brzmiał wyraźnie cudzoziemski akcent…

– Pan radca? Osobiście… – nie potrafił ukryć zdumienia.

– Lecisz do Miami?

– Tak. Już wiecie?

– A dokąd miałbyś lecieć o tej porze. Słuchaj. Twój przyjaciel Levecque zaczął najwyraźniej grać na własny rachunek. Od paru tygodni otrzymujemy od niego mylne informacje.

– Nie wy jedni – major w krótkich słowach streścił rozmowę z Admirałem. Dyplomata wydał się nie być zaskoczony. – Tylko że ja myślałem, że to wszystko Al robi dla was.

– Nie robi.

– Ma zostać zlikwidowany? – spytał Człowiek-Cytryna.

– Nie teraz. Ma zostać napomniany! My zaś musimy wiedzieć, co knują ekologiści i w odpowiednim momencie włączyć się do akcji.

– Boję się, że Bonnard może nam zdrowo namieszać. Podejrzewa Levecque'a o współpracę z wami.

– Rozumiemy, że rozwiążesz ten problem… Jeszcze jedno. Nie przejmuj się niczym, po tej akcji zostaniesz wycofany.

Ostatnia obietnica zabrzmiała jak triumfalna pieśń. Major szybko opuścił wóz i rozglądając się czujnie wbiegł do bramy. Chyba nikt go nie obserwował.

Dochodziła jedenasta w nocy, gdy czarterowy liliput wpasował się w świetliste linie pasa startowego Raronga Airport, wybiegającego groblą daleko w głąb płytkiej laguny. Całą drogę Maggi spędziła u boku Wanga. Mówiła mało, o szczegółach akcji nie wiedziała przecież nic, ale robiła niesłychanie mądre miny.

– Wiesz, co robimy po wylądowaniu? – zapytał w pewnym momencie komandos, którego mikry wygląd nieraz wprowadzał w błąd handlarzy opium i ludzi triad.

– Naturalnie – odpowiedziała – ale chciałabym abyśmy powtórzyli wszystko punkt po punkcie, aby nie wkradły się żadne niejasności.

– Udajemy się na kwatery, robimy mały rekonesans i przygotowujemy się do akcji. W tym czasie ty znajdziesz Zieglera. Profesor przekaże ci swoje obserwacje i uwagi do generalnego planu operacji. Potem spotkamy się w trójkę…

– Wiem, wiem – Maggi oddycha z ulgą, ponieważ dzięki zapobiegliwości swych mocodawców nauczyła się wszystkich ważniejszych twarzy na pamięć i jest pewna, że rozpozna Roya. Z tego co wie, Ziegler widział pannę Gray tylko raz i to z daleka, w czasie burzy piaskowej. Powinno się udać.

Po drodze ku schodkom, w korytarzyku maszyny, dłoń agentki styka się z ręką pastora. Kilka znaczących uścisków i wszystko jest jasne. Działaj, Maggi!

Komandor Bowling był już bardzo pijany. Sportowiec za dnia, nie przegapił żadnej okazji, aby popić sobie w nocy. Zresztą jego organizm znosił te wyczyny z podziwu godną tolerancją. Teraz wilk podmorski zmętniałym wzrokiem wpatrywał się w szczupłą sylwetkę specjalisty od skorupiaków, nie zaprzestając opowiadać jakiejś nieprawdopodobnej historii, która rozegrała się na Oceanie Arktycznym przed dziesięciu laty. Bowling, wówczas drugi oficer atomowej łodzi podwodnej, znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Generalna awaria układu zasilania sprawiła, że łódź ugrzęzła. Oczywiście mogłaby się wynurzyć, gdyby nie parumetrowej grubości kra zalegająca ściśle ten rejon Oceanu Lodowatego.

– Prawdziwe tchnienie śmierci… – stwierdza komandor i strzyknięciem palców zamawia jeszcze jedną lampkę. A może jednak się napijesz? Za sukces! Pojutrze przypływ osiągnie swe maksimum i wyrwiemy się wreszcie z tego cholernego grajdoła.

– Nie, dziękuję – Ziegler leniwie sączy coca-colę, wściekły z powodu ssania w dołku. Jest niespokojny. Od czasu swej kuracji nawet w rozrywkowych salonach Marindafontein ani razu nie przyszła mu chętka na picie. Jakiekolwiek myśli na ten temat przeganiała od razu fala obrzydzenia i dobrze ustawiona psychologiczna blokada. Teraz jednak… stres, oczekiwanie. Idiotyzm. Oczywisty idiotyzm! Pociągnął mocniej coca-coli. Roy zbyt dobrze znał swój organizm. Wypicie małego kieliszeczka przerwałoby całą kunsztownie wzniesioną zaporę… Nie, w życiu!

– No i jak z tego wyszedłeś? – pyta komandora.

– A skąd wiesz, że wyszedłem? – dziwi się Bowling – mówiłem ci już o tym?

– Widzę cię żywego, całego i nie odmrożonego!

– To było nieprawdopodobne. Zdecydowałem się wypłynąć przez luk awaryjny na zewnątrz łodzi. Udało mi się przewiercić talię lodową i wygramolić się na powierzchnię. A tam masz pojęcie, minus czterdzieści stopni… Na szczęście byłem w grubym elektrycznie ocieplanym kombinezonie. Od tego czasu wolę morze południowe. Dzięki Bogu już po dwóch kwadransach na nasz sygnał przyleciała ekipa ratownicza… Ale tym razem damy sobie radę bez ratowników. Znów Mątwa 16 wypłynie na szerokie wody… Za dwa dni!

– Obiecywałeś, że zanim to nastąpi, pokażesz mi statek – upominał się Roy.

– Czemu nie, nie przesadzamy z tą tajemnicą wojskową tak jak inni. Zobaczysz wszystko, co zechcesz. Tylko nie będziemy odpalali rakiet…

55
{"b":"100693","o":1}