Najgorsze dla Mątwy 16 okazały się jednak ruchy wypiętrzające morskiego dna. Laguna Raronga została oddzielona od morza kilkumetrowym przeszło szelfem, pokrytym zaledwie kilkunastocentymetrową warstwą wody podczas przypływu. Łódź podwodna znalazła się w potrzasku. Istniało oczywiście parę możliwości, choćby przebicie kanału, ale to wymagało sporych środków i zwrócenia uwagi opinii publicznej… Pachniało też skandalem międzynarodowym; Raronga należała do terytoriów bezatomowych i stacjonowanie na niej jednostek tego typu oznaczało złamanie prawa. Również demontaż uzbrojenia nie wchodził w grę. Na atolu działało małe lotnisko turystyczne z krótkim pasem, wykluczającym lądowanie większych jednostek. Pozostawało oczywiście czekanie. Któryś z huraganów nawiedzających ów rejon w okresie równonocy wiosennej, w połączeniu z silnym przypływem podczas pełni, powinien stworzyć warunki umożliwiające przepłynięcie ponad szelfem. Synoptycy przewidywali taką możliwość w okresie Wielkanocy. Bowling, który był katolikiem, mógł więc żywić nadzieję na spożycie świątecznego jajeczka na pełnym morzu.
Na razie dusił się bezczynnością. Część załogi zwolnił na urlop, zamiast niej pojawiła się mała jednostka ochrony specjalnej, złożona z nietowarzyskich służbistów. Było zresztą czego pilnować. Mątwa 16 wyposażona była, bagatela, w czternaście międzykontynentalnych rakiet wielogłowicowych pieszczotliwie zwanych Mad Max, co wystarczyło na gruntowną likwidację ważniejszych ośrodków ziemskiej cywilizacji.
Komandor wypił duszkiem porcję whisky i dopiero wtedy zauważył w kącie sali samotnego mężczyznę w okularach popijającego cocacolę, w której pływała ćwiartka cytryny.
Naukowiec, albo urzędnik finansowy na urlopie – ocenił go Bowling. Opalona cera i szczupłe dłonie przemawiały za naukowcem, mały wąsik i nieskazitelnie biały garnitur sugerowały urzędnika. Obserwowany wyglądał na osobę smutną i równie potrzebującą towarzystwa jak dowódca Mątwy 16. Niewiele myśląc, Bowling posłał mu drinka. Mężczyzna odmówił.
– Jednak urzędnik – pomyślał komandor. I znów się pomylił. Nieznajomy zbliżył się do baru i niesłychanie grzecznie podziękował za poczęstunek.
– Swoje już dawno wypiłem, obecnie, niestety, zastrajkowała mi wątroba.
Bowling nie popierał łamistrajków, uznał jednak, że można porozmawiać nawet z niepijącym. Od dawna miał już dosyć jałowych rozmów ze swymi podkomendnymi. Zresztą major Henderson dostał urlop i poleciał do Kalifornii, a kapitan Vogt, ryzykując zarażenie pierwotniakiem nie opuszczał bungalowu pewnej tubylki. Reszta załogi trzymała się raczej statku lub baraków starej bazy.
Mimo braku wspólnego mianownika w płynie, rozmowa nawiązała się nad wyraz prędko. Przybysz okazał się naukowcem z czteroosobowej grupy zoologów badających faunę przybrzeżną, ze szczególnym uwzględnieniem rzadkiego podrzędu skorupiaków. Mimo pięciu lat spędzonych głównie pod powierzchnią, Bowling z krewetkami i tym podobnym paskudztwem stykał się jedynie we włoskich knajpach. Żywił jednak pełną tolerancję dla maniaków zawierających z nimi znajomość w ich środowisku naturalnym.
– Badamy reakcje gruczołów krabów Cilita na zanieczyszczenia na terenach peryferyjnych w stosunku do stref większych zagrożeń – wyjaśnił zoolog. – Jest to ciekawa akcja pod patronatem Komisji Morskiej Światowego Konwentu Ekologicznego. Otóż wspomniany krab wykazuje niezwykłą wrażliwość na jakiekolwiek zmiany składu wody morskiej, przy niewielkim nawet zanieczyszczeniu rozpoczyna produkcję enzymu nazwanego cilityną, który tworzy naturalną ochronę wewnątrz systemu pokarmowego, odcedzając zanieczyszczenia i uniemożliwiając przedostanie się ich do układów wewnętrznych. Gdybyśmy poznali system tworzenia się cilityny, kto wie czy nie rozwiązalibyśmy problemu biologicznego oczyszczania wód?
Bowling słuchał ze średnim zainteresowaniem. Jego Mątwa 16 pływała równie dobrze w wodzie czystej jak brudnej.
– Gra pan może w tenisa, profesorze? – zapytał zmieniając temat.
– Od czasu do czasu… Aktualnie oczekujemy na nowy sprzęt do nurkowania w Papetee, więc mam trochę wolnego.
– Może więc jutro po południu?
– Z ochotą, panie…
– Proszę mówić mi Gary.
– A mnie Roy. Roy Galstorpe.
Naukowiec mówił prawdę, ale tylko w połowie. Znacznie bardziej od skorupiaków interesowały go morskie mięczaki, a zwłaszcza mątwy. Oczywiście na imię miał Roy. Natomiast na nazwisko: Ziegler.
Inauguracyjne spotkanie Gardinera z Levecquem odbyło się w pewnym wynajętym mieszkaniu w Chelsea. Tak przynajmniej poinformował Bonnarda jego angielski przyjaciel Welman, który z pieskiem spędził trzy godziny spacerując opodal ceglastej, wiktoriańskiej kamienicy. Eksperta przyprowadził naturalnie Groner i przedstawił jako własną wtykę w Interpolu. Oczywiście ani słowa nie pisnął o prawdziwej funkcji profesora. Ten, deklarując się jako ukryty zwolennik Zielonych, zaofiarował swe usługi i pomoc we wszystkim, czego Red sobie życzyłby. Sytuacja wyglądała już nie tak beznadziejnie. Czwórka przywódców Zielonych – Tardi, pastor, Maria i Red – z mniejszymi lub większymi oporami zdecydowała się na współdziałanie. Chodziło oczywiście o “kontrolowanie" poczynań Denninghama, przy czym każdy ze spiskowców nadawał temu słowu odmienne znaczenie. Niektórzy zdawali sobie nawet sprawę, że jest to dzielenie skóry na niedźwiedziu. Jedno było jasne – do rozpoczęcia akcji nie należało Burtowi przeszkadzać. Inna sprawa, że obecnie nikt z zainteresowanych nie miał pojęcia, gdzie Amerykanin się znajduje.
Patrząc na rosłego Murzyna i białego kurdupla Lion odnosił wrażenie, że nie jest to dobrana para. Dotychczasowa współpraca dała jednak duże efekty. Bez sumy danych ich działania nie postąpiłyby naprzód o krok. Gardiner, dzięki pamiętnikom a później i zeznaniom Pawłowskiego, o którego pojmaniu doniósł stary współpracownik, kapitan Bongote, mógł sprezentować Levecque'owi dossier akcji w RPA, ten z kolei wyeliminował paru ludzi Amerykanina, a zarazem skierował uwagę służb politycznych na fałszywe tropy zapewniając luksus spokoju Zielonym.
– Możemy z grubsza przewidzieć, jak odbędzie się “operacja kappa" – mówi Gardiner. – Zainteresowania ludzi Ziu-Donga zbyt jednoznacznie skoncentrowały się wokół przylądka Canaveral i ośrodka w Houston. Wszystko wskazuje, że emitor zostanie wysłany w którymś z próbników kosmicznych, a następnie na sygnały z Ziemi uderzać będzie w wyznaczane cele. W każdym razie ja bym tak postąpił.
– Ja bym nie ryzykował wysłania samej aparatury – sprzeciwia się Levecque – cybernetyka może zawieść, a przeprowadzanie akcji połowicznej, nie dokończonej, byłoby stokroć gorsze od nieprzeprowadzenia jej wcale.
– Ale wysłanie ekipy załogowej przekracza możliwości jakiejkolwiek pozamocarstwowej siły. A niemożliwe jest przecież porwanie promu kosmicznego…
– A właściwie dlaczego by nie? – rzuca spode łba Groner. – Fakt, że wszyscy uważają taką perspektywę za nierealną, przemawia raczej na jej korzyść. Poza tym prom California startuje w Niedzielę Wielkanocną, a dzień mobilizacji zapowiedziano na poniedziałek…
– Możliwe – zgadza się Gardiner – załóżmy, że będzie to California. Pozostaje drugi element. Z niedomówień Deninghama i naszych analiz wynika, że w akcji deradioaktywizacji Ziemi oszczędzony zostanie jeden obiekt, jedna baza, której przejęcie umożliwi dyktowanie światu naszych warunków. Pytanie jaki?
– Wszelkie analizy są tu mało przydatne – zauważa profesor – mamy na Ziemi ponad cztery setki baz, podziemnych wyrzutni, lotnisk, bombowców wyposażonych w broń termonuklearną. Do tego należy dorzucić drugie tyle łodzi podwodnych, a ponadto dochodzą magazyny, ruchome wyrzutnie, zakłady produkujące pociski…
– Sądzę, że do oszczędzenia wybrany zostanie punkt szczególny. Dość silny, możliwy jednak do zdobycia, a jednocześnie niełatwy do zniszczenia siłami konwencjonalnymi – wolno zastanawia się Gardiner – jakaś bardzo głęboko wkopana baza.