Z notatek doktora
Wiatr to wzmagał się, to znów opadał. Drobiny pustynnego piasku wypełniały wnętrze awionetki, która drżała smagana gwałtownymi podmuchami. Czekałem z niepokojem, przypatrując się twarzy Dawida. Bardzo dużo kosztował go wysiłek włożony w instruktaż, tym bardziej że nie mogąc mówić, porozumiewał się jedynie kreśląc na kartkach notatnika jedną, ledwo funkcjonującą ręką, znaki bardziej przypominające kabalistyczne pismo. Teraz stracił przytomność.
Cały czas trzymała mnie za gardło lepka łapa strachu. Bałem się. że Hindus umrze. Bałem się, że Denningham przegra. Może już przegrał? Jego szaleńczy zamach na Ośrodek w Marindafontein zakrawał na akcję spoza granic zdrowego rozsądku… Czasami zadawałem sobie pytanie: co ja właściwie tu robię? Czy to jawa, czy jedynie film oglądany na wideo?
Oddech Dida stał się jeszcze krótszy, bardziej chrapliwy. Zrobiłem mu zastrzyk, położyłem kompresy, zmieniłem opatrunki. Wydawało mi się, że spoza dźwiękowej kurtyny wiatru dolatują jakieś batalistyczne efekty, ale może były to tylko dźwięki podsuwane przez rozgorączkowaną imaginację…
Patrząc na szczupłą sylwetkę Dassa, zastanawiałem się nad wytrzymałością tego człowieka. Ileż zdołał przeżyć w ciągu niespełna dwóch tygodni – ucieczka z Marindafontein, helikopterowe szaleństwa, umieranie z żaru i pragnienia na stepie. Znacznie później dowiedziałem się o jego przygodach, które rozegrały się od chwili zadekowania w kurniku na peryferiach Kimberley po nasze spotkanie na obwodnicy. Z jednej strony pomoc rodziny, z drugiej depcząca po piętach Tajna Policja. Kryjówki i pościgi, wreszcie wsparcie ze strony Frakcji Kongresu, do którego należała owa szopa na starych wyrobiskach.
Dawid uparł się, że przekaże wiadomość “Jest. Marindafontein. Ziegler". osobiście. Nie ufał nikomu, może słusznie. To przecież życzliwy przyjaciel, u którego miał nocować w Johannesburgu, zadenuncjował go policji. Dass uciekł po stoczonej walce, ranny w ramię, zostawiając za sobą kilka trupów. A potem wskoczył do mego samochodu. A przecież był to dopiero półmetek jego gehenny.
Zaraz po starcie awionetki wydawało mi się, że nadludzkim wysiłkiem, czerpiąc z ostatnich rezerw organizmu, przełamał kryzys i przekazywał bezcenne informacje – teraz widziałem już tylko potwornie poranionego człowieka w agonii…
Na zegarze pokładowym awionetki: szesnasta dwadzieścia trzy.
Ze ściany kurzu wyłania się przyciskając do ust jakąś chustkę Barbara.
– Bierz Hindusa i wyskakuj! – woła. – Ja muszę startować.
– A reszta?
– Zaraz tu dotrą. Udało się. Poza Grahamem – biedny albinos! – bez strat własnych. Pospiesz się…
Ujmuję Dida pod pachy, wiem, że każde poruszenie musi mu sprawiać piekielny ból. Mimo że nieprzytomny, jęczy głucho. Tymczasem Barbara uruchamia silnik…
– Cześć, Mały – uśmiecha się, jak zwykle trochę zagadkowo, trochę smutno.
– Czekaj, co ty właściwie zamierzasz zrobić?
– Odciągnąć pościg. W powietrzu musi już trwać totalny alarm. Pewnie zaraz tu będą.
Śmigła drgnęły, ryk silnika zdominował wycie wiatru. Nieprzytomny Hindus jest drobny, ale piekielnie ciężki, mam duże kłopoty z wytaszczeniem go na zewnątrz.
– Co tam z wami? – przy włazie pojawia się uśmiechnięta gęba Boba.
– Pomogę panu, Jan – ofiarowuje się.
Nie zastanawiałem się nad słowami, nie analizowałem mej decyzji. Ku własnemu zdumieniu powiedziałem krótko:
– Weź go sam, Bob, ja zostanę.
Nie wiem, czy Barbara usłyszała moje słowa, może zauważyła gest. W jej oczach pojawiło się coś, czego nie potrafię opisać. Coś, co było ciepłem, podziwem, a może i politowaniem.
– Załóż słuchawki – huknęła przekrzykując podwójny hałas. – I zamknij drzwi!
Bob, jak troskliwa matka, uniósł Dassa i odsunął się od skrzydeł. Awionetka drgnęła. Targana wichurą poczęła podskakiwać na nierównościach stepowej drogi, potem trafiła na jakiś lepszy kawałek używany zapewne na lądowisko ludzi z M/t, wreszcie – oderwaliśmy się.
Zdążyłem jeszcze zobaczyć w dole grupkę ludzi i ciemnawy kształt sporego samolotu…
– W jaki sposób on się tu znalazł? – zapytałem.
– Czekał już od pewnego czasu. Akcja została dość precyzyjnie zsynchronizowana.
– Przedarł się przez granice pomimo radarów i systemów wczesnego ostrzegania?
– Wiesz chyba o coraz doskonalszych,,niewidzialnych" samolotach…
– Wiem, ale na to mogą sobie pozwolić jedynie mocarstwa. Nie wiem nawet, czy RPA ma je na wyposażeniu?:…
– Burt już dość dawno temu zadbał, aby pewną starą maszynę z demobilu, którą kupił parę miesięcy temu, ucharakteryzowano zgodnie z najnowszymi wymogami techniki. Jeśli interesują cię szczegóły, całość maszyny pokryta jest masą pochłaniającą sygnały radiowe, dodatkowe oziębiacze czynią ją niewidoczną dla termoczujników. Lotów dokonuje się jedynie nocą lub podczas takiej kurzawy jak dziś, kiedy nawet satelity ślepną… Poza tym samolot będzie leciał bardzo nisko.
– No to przecież zawsze pozostaje jeszcze hałas! To odrzutowiec.
– Maszyna porusza się szybciej od dźwięku, więc punkty kontrolne dowiadywać się będą o jej przelocie poniewczasie. Natomiast w tę stronę leciała wolno, etapami, zanim jeszcze podniesiono alarm.
– Złapią ją!
– Nie sądzę. Wybrała bardzo interesujący kierunek. Ameryka Południowa.
– Starczy paliwa?
– Przygotowaliśmy międzylądowanie na jednej z bezludnych wysepek Falklandów.
– Ależ to olbrzymia akcja! Kosztowała pewnie jakieś niebotyczne pieniądze.
– Cały majątek Burta, powierzoną mu forsę organizacji, zresztą bez jej wiedzy, i jeszcze trochę. Ale on lubi rozgrywki o całość… Czekaj, chyba są!
Na małym radarze awionetki pojawił się szybko rosnący punkt nadciągający od wschodu.
Serce podeszło mi do gardła.
– I co teraz?
– Przypuszczam, że zechce zmusić nas do lądowania. Nie wiedzą kto jest wewnątrz i będą chcieli wziąć nas żywcem.
– A my?
– Będziemy działać w zależności od sytuacji.
Próba ucieczki przypominała manewry myszy usiłującej zbiec przed dinozaurem. Samolot sił specjalnych, przemyślne skrzyżowanie salonki z myśliwcem, dogonił nas bez trudu, okrążył…
– Chcą, żebyśmy lądowali – mruknęła Barbara, obniżając lot.
– A my?
– Mówiłam już, spróbujemy odwlekać ten moment w nieskończoność…
Lecieliśmy bardzo nisko, tak nisko, że mogłem bez trudu rozróżnić poszczególne kępy roślinności, czy nawet większe kamienie. Samolot specjalny, dużo większy, ale równie zwinny, krążył nad nami jak jastrząb. Parę razy przeleciał tuż obok nas, toteż dostrzegłem twarze z kabiny pilotów. Trwało to jednak chwilę. Barbara bowiem zanurkowała, zmuszając napastnika do powtórzenia manewru.
– Długo to nie potrwa – powiedziałem – rychło stracą cierpliwość.
Tak też się stało. Szczęknęła krótka seria. Skuliłem się, czując nieomal fizycznie jak kawałki metalu przenikają mnie na wylot.
– To na razie ostrzeżenia – prychnęła pilotka – poczekaj, dam mu znak, że schodzę.
– Oszalałaś, to przecież koniec! Będą nas więzić i torturować! Lepiej dać się zestrzelić!
Panna Gray znów zrobiła tajemniczą minę Giocondy.
– Nie mam ochoty ani na jedno, ani na drugie – wyznała.
Skąd w tej ślicznej dziewczynie brało się tyle męskiego spokoju, tyle odwagi. Ja spociłem się jak mysz. Czułem na plecach oddech naszego dinozaura. Od ziemi dzieliło nas nie więcej niż pięćdziesiąt metrów. Barbara zachowywała się tak, jakby rzeczywiście szukała miejsca na lądowanie…
– Jest Molopo! wykrzyknęła, kiedy przelecieliśmy łożysko wyschniętej rzeki.
– Jakie Molopo?
– Graniczna rzeczka. Jesteśmy w Botswanie, i od tej pory pościg staje się nielegalny.
– Nie sądzę, żeby się tym zbytnio przejęli…
– Na to też liczę. Jest! – krzyknęła głośno, nieomal tryumfalnie.
– Co jest?
– Skała w kształcie siodła. Zwycięstwo!
Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Ziemia poniżej kadłuba przelatywała coraz szybciej. I nagle… plunęła ogniem. Zza siodlastej skały wzbił się podłużny, wrzecionowaty kształt. Samolot sił specjalnych też zorientował się w sytuacji, wykonał jakiś rozpaczliwy manewr, ale przy tak niewielkiej odległości nie było czasu nawet na odstrzelenie antyrakiety, tym bardziej że w ułamek sekundy po pierwszej, od ziemi oderwała się druga siostrzyca.