Литмир - Электронная Библиотека

– Może zaniesiemy ją na wartownię? – zaofiarował się podkomendny.

– To wbrew regulaminowi – obruszył się podoficer. Wargi dziewczyny drgnęły.

– Wypadek, samochód – wymamrotała i znów głowa zwisła bezwładnie.

– Dobrze, zaniesiemy ją przynajmniej pod wartownię, szef zdecyduje co dalej… Chyba nie ma niczego złamanego.

– Chyba nie, skoro doszła aż tu.

Dowódca wartowni podzielał ich zdanie. Ostrożność przede wszystkim. Obawy rozproszyło staranne przeszukanie ubrania nieprzytomnej podróżniczki. Nie zawierało żadnej broni. Jeden urwany kawałek mapy, zupełnie zresztą innych okolic, parę banknotów i kluczyki od landrovera, który musiał utknąć gdzieś w pobliżu, zapewne podczas burzy piaskowej; reszty dopełnił srebrny pierścionek i naszyjnik z nieregularnych kamyków.

W chwilę później rozebrana i przebrana znalazła się w lazarecie zewnętrznego kręgu.

– Powinienem zawiadomić centralę – wahał się dowódca.

– Poczekajmy, aż zostanie zbadana – powiedział podoficer. – Niech wypowie się lekarz.

Wzmacniający zastrzyk dobrze zrobił nieznajomej. Otworzyła oczy.

– Wody, wody – jęknęła.

Podano jej szklankę, a doktor nalał płynu ze stojącego dzbanka.

Wypiła, a następnie gestem poprosiła o dzbanek, zdaje się, że chciała obmyć twarz. A potem zdarzyło się parę rzeczy dziwnych. Kiedy dzbanek znalazł się w jej rękach, krzyknęła głośno i szarpnęła pozostawiony jej naszyjnik. Kamyki chlupnęły w wodę. Z sąsiedniego pomieszczenia wpadła czwórka żołnierzy. I o to chodziło. W zetknięciu z wodą nastąpiła błyskawiczna reakcja, kamienie roztopiły się z sykiem, a całe pomieszczenie wypełniły opary paraliżującego gazu. Przygotowana na tę sytuację Barbara, oddychając przez umieszczony w nosie filtr, wybiegła z pomieszczenia. Sześciu zaskoczonych mężczyzn osunęło się na podłogę. Dowódca usiłował sięgnąć po broń. Nie zdążył…

Wybory uzupełniające do Rady Trzech rozpoczęły się punktualnie o piętnastej. Pięćdziesięciu czterech naukowców opuściło laboratoria i porzuciło wszystkie inne zajęcia pozanaukowe przenosząc się do Wielkiego Salonu. Każdy trzymał w ręku podręczny kalkulatorek połączony z maszyną do głosowania, której pamięć rejestrowała nie tylko liczbę głosów, ale również kto i ile ich oddał, co wykluczało wszelkie wyborcze szwindle (przynajmniej prymitywniejsze). Trwały jeszcze tu i ówdzie gorączkowe szepty, wymieniano opinie o kandydatach, ktoś bawił się w bookmachera i zbierał zakłady… Livingstone spóźniał się, do ostatniej chwili słuchał instrukcji od lecącego w stronę Marindafontein Maarensa. Teraz mimo zadyszania starał się zachowywać swobodnie i być miłym.

– Kandydujesz? – spytał Silvestriego.

– Nie urzeka mnie czar władzy – odparł cybernetyk.

Z wolna szepty cichły, a po salonie rozlała się atmosfera powagi, niczym podczas konklawe. Kobietki i personel pomocniczy nie mieli tu wstępu. Zagaił Owsiejenko. Przedwcześnie wyłysiały dryblas w wielkich, rogowych okularach. Dziękował za owocną współpracę podczas kadencji, chwalił swych partnerów, wspominał ważniejsze wyniki naukowe i wydarzenia rozrywkowe, znalazła się tam też wzmianka o pokerowym sukcesie Silvestriego. Jednym słowem – mędził. Podkreślił również wielką odpowiedzialność gremium związaną z uzupełniającym wyborem.

Kompetencje Rady były rozległe. Miała absolutną kontrolę nad wypłatą “rozkoszy", przydzielała własne stopnie naukowe, koordynowała rozrywki, rozgraniczała kompetencje w sporach naukowych i personalnych. Kadencja upływała po trzech miesiącach, przy czym każdego nowego członka najwyższego ciała dokooptowywano co miesiąc.

Po Owsiejence przewodnictwo objął Pak Dang, pięćdziesięcioletni Tajwańczyk, któremu pozostawał jeszcze miesiąc do zakończenia kadencji. Podziękował prezesowi, po czym zachęcił zebranych do sprawnego głosowania.

– Niech i tym razem wygra zbiorowa mądrość, która jak zwykle opowie się za doświadczeniem i kompetencją!

Była to oczywista agitacja na rzecz Van Burrena, jednego z nestorów Ogrodu, wielokrotnie już piastującego tę funkcję. Niektórzy z naukowców poczęli nawet sykać na zbyt nachalne sugestie Pak Danga, a sam Afrykaner pomyślał z goryczą, że wskutek tej niedźwiedziej przysługi traci parę głosów.

Pierwsza tura jak zwykle przebiegła rozpoznawczo. Każdy miał prawo wystukać na swym kalkulatorku dowolne nazwisko. Na dużym ekranie prawie natychmiast zapłonął wynik: Van Buren – dwadzieścia trzy głosy, Lamais, – jedenaście, Kornacki – osiem, Owsiejenko – pięć, Landley – trzy. Czterej pozostali, w tym ku własnemu zdumieniu Ziegler, otrzymali po jednym głosie. Roy rozejrzał się po sali. Któż to głosował na niego? Panowało ogólne skupienie, ale daleko było jeszcze do największych emocji. Silvestri uśmiechał się chytrze, Landley rozkoszował fajką. Owsiejenko głaskał łysinę, Lamais bębnił palcami po stole, a Van Buren siedział nieruchomo, zapatrzony wodnistymi oczami gdzieś w lewy górny róg salonu, wysoko ponad głową Zieglera.

– Przerwa skończona, druga tura – powiedział Pak. – Oznaczało to, że każdy ze znajdujących się na sali miał teraz prawo, obok własnego głosu, przekazać cały zasób punktów otrzymanych w pierwszej turze na wybranego kandydata, ergo Ziegler miał obecnie do dyspozycji dwa głosy, podczas gdy Van Buren dwadzieścia cztery.

– Druga tura – powtórzył Pak Dang.

Już po chwili pojawiły się wyniki: – Van Buren – czterdzieści sześć, Lamais – dwadzieścia dwa, Kornacki – dwadzieścia jeden, Landley – trzynaście, Owsiejenko – sześć.

Umiarkowane zaskoczenie – najwyraźniej Owsiejenko, wiedziony słowiańską solidarnością, przerzucił otrzymane głosy na Kornackiego. Natomiast odpadający z dołu listy zrzucili posiadany drobiazg na Landleya. Ziegler rozglądał się po kandydatach, Van Buren pozostawał nieprzenikniony, na twarzy Lamaisa igrał uśmiech rozbawienia – jak wtedy podczas pokera, Landley wydawał się być zaskoczony.

– Trzecia tura!

Najwyższy czas aby wygrał Afrykaner, zdecydowany faworyt elekcji. Chociaż, powiedzmy otwarcie, wielu naukowców miało już dość tego niedostępnego, nieprzekupnego starca. Toteż wyniki mogły zastanawiać:

– Van Buren – sześćdziesiąt pięć, o cztery głosy mniej, niż można by przewidywać, Kornacki – czterdzieści dziewięć, Landley – trzydzieści dwa, Lamais – osiemnaście.

Po sali poszedł szum. Bilans się zgadzał i wszystko wskazywało na to, że Lamais ustąpił pola przekazując swój dorobek dotychczasowemu outsiderowi. Silvestri niedbale spojrzał na zegarek. Piętnasta dwadzieścia siedem; siedzący obok Ziegler popatrzył zaniepokojony na cybernetyka. Na jego ustach wprawdzie igrał uśmiech, ale na czoło wystąpiły kropelki potu. Aż tak pasjonowała go rozgrywka? A może wiedział coś, czego inni nie wiedzieli? Przybiegł na wybory jako jeden z ostatnich, wprost z laboratorium. Teraz Roy przeniósł wzrok na Virena. Tęgi Fin wydawał się drzemać. Powieki miał półprzymknięte, ale grube palce zaciskał kurczowo na kalkulatorku. Po lewej stronie Kornacki pił długimi łykami drinka, którego podsunął mu usłużnie automatyczny barek. Obok niego Lamais kreślił jakieś hieroglify na kartce wyrwanej z notatnika. W środku sali Landley rozglądał się dokoła, sprawiając wrażenie człowieka obudzonego ze snu, który usilnie pragnie dociec kto i dlaczego na niego głosuje? Gęsty papierosowy dym mimo znakomitej klimatyzacji podrażnił gardło Zieglera. Odkaszlnął i zamyślił się głęboko: Cóż tak denerwowało Silvestriego?

Burza sprzyjała atakującym. Wiatr wzmógł się jeszcze bardziej, oscylując już na pograniczu huraganu. Pięć minut po gazowym eksperymencie, gdy Barbara zablokowała system alarmowy wartowni, Denningham, Lenni Wilde, albinos z Rijksveld oraz czarny Bob, bezkarnie wdarli się do wnętrza. Młody Polak pozostał przy Hindusie. Ten nie mógł wprawdzie mówić, ale jeszcze w czasie lotu naszkicował przypuszczalny plan obiektu zewnętrznego i przekazał najważniejsze informacje o samym Ogrodzie. Szturm rozegrał się błyskawicznie. Granaty gazowe unieszkodliwiły kolejno: drugą zmianę wartowników zgromadzoną w kantynie, potem obsługę działek i rakiet przeciwlotniczych oraz radiostację. Burt nalegał na oszczędzanie ludzi. Lenni krzywił się, ale okazał posłuszeństwo.

27
{"b":"100693","o":1}