Литмир - Электронная Библиотека

– A więc zamach stanu! – na moment przebiegła mu myśl ucieczki na powierzchnię. I dalej… W sekretnym miejscu czekał miniwiropłat, dwie rozkoszne heterarki, komplety dokumentów, precjoza… Nowe życie.

Ale czy można wyobrazić sobie życie bez władzy?

Szary efor wydał niezbędne rozkazy. Zamierzał walczyć.

16. NOC I MOC

Po wysadzeniu Ursina na tyłach hostelu "Asilium", gdzie natychmiast przejęli go ludzie Druzzusa, Leontias skierował omnivanta ku morzu. Posuwał się blisko dna, unikając namierzenia. Wreszcie znalazł zaciszną zatoczkę pokrytą rzęsą i wielkimi liśćmi królewskiej helionii i tam pięć łokci pod powierzchnią postanowił spędzić noc. Wnętrze pojazdu było ciasne jak kapsuła kosmiczna. Gurus z obandażowaną głową rozciągnął się na przednich siedzeniach, natomiast Leontias z Dią rozłożyli koce w luku bagażowym. Miejsca starczało tam ledwie dla dwóch szczupłych osób. Sclavus strudzony zasnął natychmiast.

Przyśniło mu się dzieciństwo na wsi, drewniany dom, wyciszony o szarej godzinie, pełzające kwiaty teobiscusów na ścianach atrium. I babcia, która zaciągając z wenedzka, deklamująca mu, usypiającemu na ławeczce szkrabowi, stary wiersz napisany w wymierającym języku ginącego narodu.

Niebo ponad Wenedią jest jak bluzka błękitna
za dnia czyste i jasne, i bliskie,
nocą gwiazdy – guziki i fibula księżyca
rozwieszają je ponad ogniskiem…
Wyschnie niebo od rosy, pojaśnieje znów bluzka
kołnierzyka wesołym karminem,
pocałuje poranek, w którym słońce ma usta
twojej matki, staruszki jedynej.
Idą starzy Wenedzi, kosze ryb niosąc wolno,
a kobiety już ziarno utarły
i smakuje im placek wyrośnięty jak wolność,
chociaż drożdże podobno umarły…
I ten obraz w nas żyje, póki ludzkiej pamięci,
Choć rozlega się w krąg chichot czarta,
chociaż matka zabita, chociaż bluzka podarta,
chociaż Inna w złą stronę się kręci…

Dlaczego właśnie przypomniał mu się wiersz? Dlaczego babcia? Zmarła rodzina śniła mu się rzadko. Tak jak od lat nie wspominał Pertesa i jego siepaczy. Jak wyrzucił z pamięci dziesiątki scen strasznych i ponurych. Cóż więc miał oznaczać ten sen? Że tam w zaświatach czekali na niego?

– Wkrótce do was dołączę? – pytał, ale babcia oddalała się, coraz mniejsza i mniejsza, aż stała się maleńka jak głuszczyk – maleńki stekowiec hodowany w domowych vivariach ku uciesze dzieci. Głuszczyk pokryty jedwabistym futerkiem, o szypułkowatych oczach w błękitnych obwódkach, ze śmiesznymi pazurkami i długim ruchliwym ryjkiem…

Obudziło go delikatne dotknięcie, jakieś zwierzątko dobierało się do jego ucha. Czuł gorąco warg, delikatność języka. Chciał się cofnąć. Nie miał dokąd.

– Dia – szepnął – co ty robisz?

– Cicho, bo obudzisz Gurusa. – Była całkowicie naga, gorąca, pachniała miodem i mlekiem…

– Jesteś szalona, dziewczyno!!!

– Kocham cię, Leo. Chcę być twoją żoną! Lecz jeśli mnie nie kochasz, powiedz to. Zrozumiem, odejdę… Mów!

Nie mógł tego powiedzieć. Czyż jednak mógł pozwolić, by drobna, na wpół dziecięca rączka głaskała jego kosmatą pierś nieśmiało podążając ku bardziej niebezpiecznym rubieżom, by całowały go te niedoświadczone usta?

– Nie możesz poczekać? – prosił. – Jesteś bardzo młoda, nie znasz świata, nie miałaś wyboru.

– Ty jesteś mym wyborem. A jeśli – zawahała się na moment – jeśli jutro zginiemy? I nagle zaczęła mu szeptać wiersz Scribonii, wieki całe pozostający na indexie:

Chcę zapamiętać w drodze do Tartaru
smak zespolenia.
I ową zwyczajność, co nadzwyczajna,
ciebie w każdym ruchu.
Ciebie, któryś we mnie,
i mnie w twoim sercu.
A jeśli sen nas czeka, nieprzespany
chcę śnić o tobie.
Jeździec o rumaku, rumak o jeźdźcu,
strzała o kołczanie
w wiecznym dopełnieniu.
Niech więc Jedyny nas pobłogosławi,
bo będziem nawet wbrew Jedynej woli
w szaleństwie szczęścia i w rozkosznym bólu
rozdzierać jękiem nagą ciemność nocy,
po rosę potu, czerwień ściętej róży,
gdy dzwony naszych serc
zagrają ave
ślubom wieczystym
i latom powszednim,
mój ukochany.
Mój ukochany.

I cóż miał jej powiedzieć. Że świat nie jest poezją. Że cięte róże więdną. Że nie ma nic prócz złudzeń i samotności. A za czarę nektaru przychodzi latami pić piołun. Że dziewczyny, które kochał przed laty, są już tylko cieniami na polach elizejskich lub więdną w domowych niemodnych wazonach… Ale jej tego nie powiedział.

Może rzeczywiście należy dawać ludziom to, czego pragną, bez zastanawiania się, dlaczego?

Więc zrobił to, o co prosiła.

I omnivant pomknął w gwiazdy. Tam, gdzie ryczał Lew i Niedźwiedź, gdzie warkocz Bereniki połyskiwał złociście, gdzie kaskadą brylantów spadała Mleczna Droga w rozchyloną pułapkę Oriona. A oni wspinali się poza progi kolejnych nieb. I rozbrzmiewała im muzyka sfer. Concerto jęków, oddechów, monosylab, pocałunków. I byli już jedną zespoloną kometą, która naraz znalazła się po drugiej stronie galaktyki.

A we własnych szeroko rozwartych oczach widzieli obracający się glob jednego księżyca, złocistość pustyń, szmaragd oceanów, zieleń dżungli, biel lodów. I we wspólnym spazmie wydarło się im jedno słowo – Ziemia.

I wylądowali.

Na przednich siedzeniach Gurus wbił zęby w swoje przedramię. Dygotał, klął w myśli i modlił się o własną śmierć, bo wiedział, że taka miłość jest jak dotknięcie Boga i zwykłym ludziom może nigdy się nie zdarzyć.

Po każdej kampanii dzień Inauguracji był zawsze na Archipelagu świętem pojednania. Już w wigilię Zaprzysiężenia, wieczorem 20 żeńca, w całej Federacji zapanował nastrój świąteczny. Dla czołówki politycznej był to czas wypoczynku, nabierania oddechu przed diabelskim młynem, który miały rozkręcić dni następne. Nie dziw, że bohaterowie spędzali ów "kawalerski wieczór" ukryci przed mediaferrantami, w gronie najbliższych. Kasjusz Longinus zaszył się na wsi w otoczeniu swoich sześciorga dzieci, Quintus Cedrus odwiedził teściów, poczciwych weteranów, którzy niedawno nabyli stary dom koło Avillei, Marek Ursin spotkał się na winie w gronie szkolnych przyjaciół, a Druzzus wespół z dowództwem gwardii na zamkniętym wieczorku w Starych Koszarach Pretorianów. Nawet prefectissimus Marcellis opuścił swój matecznik i wirowcem udał się do sanktuarium św. Zenobii w Górach Florentyńskich, aby się zrelaksować polując na grubego gada.

Wszystkie przygotowania zostały zakończone. Lśniły wypucowane itinery, pyszniły się świeżymi tynkami frontony insul i mercatoriów. Akcja vigiliancka pod kryptonimem "elementy" wymiotła z centrum tumanantów i trynitatystów. Szybko zapomniano o niefortunnej wypowiedzi wieszczki Nerinii, która w programie "Auspicje" zapytana o prognozy dla nowej navigatury zaczęła zawodzić nad czarą z magiczną breją: "Widzę krew, widzę krew…" – ale szybko po maleńkiej pauzie przyprawiającej wielomilionowe spectatorium o skurcz serca dorzuciła – "krew z mlekiem, toż to cera naszego Cedrusa".

Nastroju nie zmąciły doniesienia agencyjne o nagłym urwaniu łączności z Ekumeną – wyłączenia fonikonów w kontynentalnym imperium zdarzały się często, przynajmniej raz na miesiąc. Wystarczyło, aby jakiś Ekumeńczyk podpalił się pod Wielką Świątynią Arymana albo ktoś rzucił jajkiem stekowca w luxpędnik hierarchy, a już sturęka, niewidzialna siła przerywała programy, zagłuszała łączność orbitalną, skazując resztę Innej na domysły i spekulacje. Oczywiście przygotowani na taką okoliczność czołowi rezydenci medialni hodowali (w tajemnicy, proceder bowiem był zakazany) avozaury pocztowe. I jeśli tym bystrolotnym szybownikom udawało się ominąć wszystkie zasadzki i pułapki, już po kilku dniach świat dostawał porcję prawie prawdziwych informacji.

40
{"b":"100692","o":1}