– A ten twój dottor Darni jest pewny?
– Ręczę za niego. Służyliśmy razem na Herrii w dziewięćdziesiątym trzecim. Uratował mi życie.
– Ktoś jednak musi zająć się śledztwem. Może jednak FOI? To wygląda na grubszą sprawę. – W pamięci Ursina odżywa obraz Arrianda, tego wiecznie uśmiechniętego Navigatora, który zginął w zamachu bombowym w chwili, gdy tulił do siebie małą podniesioną z tłumu dziewczynkę. Mała była żywą bombą. Zdetonowano ją zdalnie. Do tej pory nie wyjaśniono kulisów tej śmierci. Choć gdyby nie ten zamach, prawdopodobnie fakcja "Czarnych" do dziś sprawowałaby władzę w Archipelagu.
– Mógłbym się tym zająć osobiście – Druzzus w zamyśleniu skubie rzadką brodę.
– Niemożliwe. Zbyt jesteś potrzebny Quintusowi na co dzień. Chyba że za parę dni obejmiesz kierownictwo Federacyjnego Officjum Inwigilacyjnego.
– Nie fantazjuj! Wiesz, że faworytem szefa jest Ruffix. A ten od miesięcy nie kryje się z chęcią objęcia funkcji prefektissimusa. Ale masz rację. Moja swoboda ruchów jest więcej niż ograniczona. Jeśli istnieje spisek wymierzony w Cedrusa, to jestem drugą najbardziej obserwowaną osobą w jego otoczeniu. Może więc wydelegować kogoś z moich ludzi?
– Przydałby się ktoś zupełnie nieznany, samotny strzelec – głośno myśli Ursin. – Odważny, zawodowiec… oczywiście, godny zaufania.
– Tacy ludzie nie rodzą się na kamieniu! Wszyscy prywatni inwigilatorzy, jakich znam, to czereda chciwych szmalu łachudrów.
– Czyli sytuacja jest bez wyjścia?
Na moment zapada cisza, wreszcie Druzzus wydusza z siebie.
– Był kiedyś człowiek. Ale…
– Nie żyje?
– Jakby nie żył. Definitywnie wycofał się z zawodu. Opuścił służbę, zatarł ślady. Nawet nie mam pojęcia, gdzie go szukać… Chociaż… Gdyby dottor Darni zechciał… Ten trzymał się z nim najbliżej.
– Nasz sympatyczny dottorek? Nie wiedziałem, że posiada takie kontakty.
– Kiedyś było nas trzydziestu. Jeśli wciąż Leontias żyje, pozostało trzech.
Wiropłat gwałtownie skręca, aby ominąć jedną z trzydziestu sześciu wież bazyliki, która przypomina urodzinowy tort. Autorydwan elekta dotarł właśnie na miejsce.
– Lądujemy – oznajmia Druzzus, odwraca głowę i spogląda prosto w oczy Ursina. – Dobra, wyślę dottorka, ale powiedz, Marku, na jakiej podstawie możemy mieć zaufanie do siebie?
– Nie powinniśmy- uśmiecha się consulantor. – Komuś jednak zaufać trzeba.
3. WŁAŚCIWY CZŁOWIEK
Położona na skraju Archipelagu Orelia Południowa jest wyspą górzystą i w wielu regionach zachowała sporo pierwotnego charakteru. Millowe kaskady potoków spadających wprost do morza sąsiadują ze strzaskanymi kolumnami dawnych świątyń. (Trzęsienia ziemi w tych rejonach Morza Wewnętrznego zdarzały się częściej niż wojny). Oddalenie od centrum Federacji i klimat – gorący i wilgotny na wybrzeżu, surowy w interiorze – sprawiły, że wielki przemysł raczej stronił od Orelii. Stosunkowo późno odkryto ją też dla masowej turystyki. I chwała Bogu.
Wszelkie zmiany docierały tu ze znacznym opóźnieniem. Pogaństwo dotrwało aż do IX wieku, a wiele z jego elementów zachowało się w ludowych obrzędach i tajnych misteriach. Powiadano, że w orelskim interiorze trwa przekazywana z pokolenia na pokolenie tajna wiedza wieszczków – heruspików, zaś w leśnych ustroniach kontynuują swoje kulty kryptowestalki.
Oczywiście, Lido Orelio jest dzisiaj wielkim uprzemysłowionym miastem. Posiada spory port, lotnisko i mnóstwo nowoczesnych hosteli. Jednak trochę dalej od Zatoki Czterech Wiatrów, tam, gdzie wielopoziomowe viafasty przechodzą w nieutwardzone dukty, zaczyna się kraj tajemniczy, surowy, intrygujący. Jednak przemierzający go dottor Darni nie szukał tam bynajmniej wrażeń turystycznych. Misja, z którą wyprawił go Druzzus z Ursinem, miała być dyskretna. Zadbał więc o zmylenie ewentualnych szpiegów. Pod fałszywym nazwiskiem udał się na Superiorę, stamtąd, zmieniwszy kolor włosów i szkła kontaktowe, prawie pustym avionem dotarł do skwarnej Bianciny Equatoriańskiej, skąd wynajęty za małe pieniądze klimatyzowany szybkopław dostarczył go na położoną po drugiej stronie równika Orelię. Tam rozpoczął swoje poszukiwania. Uważał, że nie zaniedbał niczego. Doświadczenia wyniesione z kampanii herriańskiej nie zostały zapomniane. Zmiana nazwiska, charakteryzacje powinny wystarczyć. Nic zresztą nie wskazywało, że mógł być śledzony. Chociaż… Od niedawna zaczął zauważać pierwsze symptomy starzenia się. Umiłowanie wygód stawało się silniejsze niż żądza sukcesu. Nawyki przeważały nad potrzebą zmiany. Nie miał ani dawnego refleksu, ani poprzedniego pociągu do hazardu. Jeśli więc wybrał się na Orelię, uczynił to w imię długoletniej przyjaźni z Druzzusem i z lojalności wobec Cedrusa.
Owego wieczora, 10 żeńca, w gaju szpilkowym pokrywającym wysokie partie wyspy, na kilku zwalonych kolumnach przysiadła grupka młodzieży, mimo współczesnych strojów przypominającej bardziej Bractwo Muz niż klasę rozparzonych nastolatków. Siedmiu chłopców, w wieku na oko od czternastu do siedemnastu lat, siedziało kręgiem wokół mężczyzny o sportowej sylwetce i mocno posiwiałych skroniach. Z przygasającego ogniska dolatywał zapach pieczonego mięsiwa i świeżych offli wyjętych z improwizowanego pieca, za który posłużyły resztki świątynnego tympanonu. Najwyraźniej uczta nie miała wyłącznie duchowego charakteru. Opis grupy byłby niepełny bez rusałki, która usadowiła się nieco wyżej na powalonym architravie. Z elektryczną formingą w ręku, którą trącała sporadycznie, jakby w zamyśleniu, zdawała się być postacią nie z tego świata. Nie uczestniczyła w rozmowach, choć co chwilę któryś z chłopców zerkał w jej stronę. Ona zaś odrzucając co jakiś czas grzywę kasztanowych włosów, rzucała spojrzenie na nauczyciela. Potem znów brzdąkała cicho, rozlewnie.
Chwile dzieliły słoneczną tarczę od zniknięcia w Oceanie. Każdy znający historię mógłby w takim momencie przypomnieć sobie pochodzącą z trzeciego wieku relację Hippolita z Chios, który wędrując z Aleppo do Damaszku, zaskoczony przez piaskową burzę, wessany został w piaskowy wir, aż świadomość utracił… A potem, gdy po, jak mu się zdawało, paru uderzeniach pulsu uniósł głowę, zobaczył to samo, co dziś mogła widzieć młodzież przy ognisku: górę w kształcie siodła, kaskadę Mnemosyny, opadającą dwustułokciowym wodnym warkoczem w dolinę. Grzebień lasu…
– Pomyliłem drogę – pomyślał Hippolit. – Dokąd trafiłem?
Kwiaty pachniały oszałamiająco, a przecież były inne niż wszystkie, które znał dotąd. W swoim długim życiu przemierzył liczne szlaki od Nowej Kartaginy po Baktrię i od egipskich Teb po krańce Bosphoranum. Szpilkowe drzewa tylko na pierwszy rzut oka przypominały cyprysy, a wielkie stwory, zaiste demony zmierzchu kołujące nad skałami, o ogromnych zębatych dziobach, przywodziły na myśl raczej mityczne harpie niż największe znane orły. A potem na ścieżkę wszedł ogromny, na szczęście dobroduszny gad, o rozmiarach bazyliki w Efezie… Wreszcie roziskrzyło się nocne niebo. I wtedy kupiec, z żeglarstwem dobrze zaznajomiony, próżno szukając Wielkiego i Małego Wozu, Lwa, Niedźwiadka, Psiej Gwiazdy lub któregokolwiek z charakterystycznych stworów Zodiaku, pojął, iż stał się igraszką w ręku nieznanej mu mocy. Wzgórza, na których się ocknął, nie przynależały do Ziemi. Nie były też Niebem, Tartarem ani Polami Elizejskimi. Były Inną.
Przy ognisku mówiono właśnie o podstawowej zagadce ich egzystencji. Nikt z młodych nie wątpił w prawdziwość legend o Wielkim Transferze, kwestią sporną było natomiast, kto zaludnił planetę po drugiej stronie Mlecznej Drogi, jak tego dokonał i po co? Zdania wśród chłopców były na ten temat podzielone. Szesnastoletni piegowaty grubasek w okularach reprezentował niedowiarków, większość uważała, że Panhomia jest to jeszcze jeden fantastyczny pomysł Jedynego, pana Czasu i Przestrzeni roznoszącego życie po całej Galaktyce.
– Sądzę, że nazywanie mocy, która dostarczyła tu naszych przodków, nie ma najmniejszego sensu – perorował piegus. – Od tysiąca lat owa Siła Sprawcza nie daje znaku życia. Transfer ustał. Myślę, że Jedyny nie miał z nim bezpośredniego związku. Już raczej jakaś kosmiczna cywilizacja na znacznie wyższym stopniu rozwoju zdecydowała, żeby nas tu przenieść.