Литмир - Электронная Библиотека

– Daj mi broń – powiedział stanowczo mój ojciec… Dziadek podał mu pneumatyk. Wiropłat nadlatywał od boku, widziałem, jak porusza się lufa repetora. Dziadek też to zauważył. – Do wody! – wrzasnął przerażającym głosem. – Do wody! Nurkujcie!

Zagrzechotała seria. Pociski z piskiem cięły wodę, waliły w burty. Tata, który pozostał na łodzi, odgryzał się pojedynczymi strzałami. Kiedy ścichł ogień, a ja miałem wrażenie, że rozerwie mi płuca, wypłynąłem. Zobaczyłem mamę trzymającą się burty i małą Martę, Dziadek holował ranną Chloe. Tata był wciąż na pokładzie. Znowu ranny, rykoszet rozciął mu czoło.

– Trzymamy się, synu – zawołał. – Gdzie Agata?

Rozglądaliśmy się bezradnie.

Bojowa maszyna tymczasem zawracała. Znów rozległy się piski pocisków. Ojciec strzelał rzadko, starannie. Woda znów zamknęła się nade mną, czekałem wieczność. Dwie wieczności… Nie mogę dłużej. Znów haust powietrza. Nie słychać było strzałów. Popatrzyłem za wiropłatem. Leciał nierówno. Dymił. Naraz rozległa się ogłuszająca detonacja i zamiast maszyny zobaczyłem kłąb ognia.

– Dorwałeś go, tato – krzyknąłem. – Wygraliśmy!

Nie odpowiedział mi. Patrzył w przestrzeń szklistym wzrokiem nie reagując ani na moje wołanie, ani na fale zalewające tonącą łódź.

Za dużo na raz. Śmierć ojca, daremne poszukiwanie Agaty i Chloe sprawiły, że dopiero po chwili uświadomiłem sobie całą grozę sytuacji. Pozostała czwórka, mimo że wyszła bez szwanku, znajdowała się pośrodku ogromnego oceanu, bez łodzi, bez prowiantu… bez nadziei. Dobry Boże, jakże pragnąłem, żeby koszmar okazał się jedynie snem.

– Patrzcie – usłyszałem naraz głos dziadka… Niedaleko miejsca, w którym zatonęły szczątki wiropłatu, kołysał się duży żółty przedmiot. – To tratewka ratunkowa. Musimy ją złapać, Gurusie. Szybko! Wiatr ją znosi… – To mówiąc ruszył w stronę oddalającego się pontonika. Popłynąłem w jego ślady. – Wrócimy po was – obiecałem mamie, która ułożywszy się na wznak holowała Marię. Mówiłem już, że pływam nieźle, ale dogonienie tratwy przerastało moje możliwości. Dystans zdawał się nie maleć, ramiona omdlewały mi z wysiłku. Obok słyszałem świszczący oddech dziadka. "Musimy" – powtarzał. Pozbył się ubrania i równymi uderzeniami ramion rozgarniał wodę. Był świetny. Łokieć za łokciem oddalał się ode mnie. Wreszcie dotarł do tratewki. Znalazł przywiązane wiosło.

Znów zaczął się zbliżać. Potwornie zmęczony dotarłem do żółtego skrawka nadziei.

– Hurra, dziadku, daj mi wiosło!

Ale dziadek już nie wiosłował. Był bardzo blady.

– Wygrywamy, Gurusie… – szepnął. – Odpocznij chwilkę i wracaj po mamę i siostrę. Patrz na słońce. Cały czas steruj na zachód. Tylko na zachód. Flaga na maszt… naprzód, Wenedzi… – Więcej już nie powiedział. Serce nie wytrzymało wysiłku. Miękko osunął się w tak bliską mu wodną otchłań…

Dalsze wspomnienia Gurusa w sztywnym od soli i wody morskiej notesie, który wraz z pisakiem jakoś zachował się w kieszeni na piersi, nie mają dat dziennych. Trójka dryfujących traci rachubę czasu. Są głodni, spragnieni, tylko parę razy deszcz przynosi im odrobinę ukojenia, piją własny mocz, raz pożerają na surowo latającą rybę, którą zesłał im chyba sam Stwórca…

Marta płacze coraz ciszej, wreszcie przestaje się odzywać. Po jakimś czasie Gurusa zaczynają dręczyć halucynacje. Zdaje mu się, co za niedorzeczność, że jego matka niczym legendarny pelikan rani sobie rękę i zmusza go, aby pił krople jej krwi… A dalej nie ma już wspomnień ani zapisków, tylko otępienie, mrok na zmianę z jaskrawością porażającego słońca… Aż po przebudzenie na pokładzie wynajętego szybkopława, którym Leontias Słowianin i mała Dia wybrali się podziwiać gody ichtiozaurów w miejscu, gdzie Wielki Prąd Ekumeński tworzy centralny wir Wewnętrznego Oceanu.

10. ŚLEDZTWO W TOKU

Ekipa śledcza okazała się bandą leniwych rutyniarzy. Zadowoliła się oczywistą wersją porachunków bandyckich, skutecznie zatarła wszelkie ślady w cenaculi Kaliope, po czym zabrawszy ciała i nieprzytomnego Flaccusa oddaliła się na zasłużony odpoczynek, poprzestając na zapieczętowaniu lokalu. Na strych zajrzał ledwie jeden vigiliant, ale obejrzawszy zaryglowane od wewnątrz okienka i zamknięte na kłódkę wyjście na dach poprzestał na kopnięciu przysadzistej pralki i powrócił na dół. Sclavus odczekał jeszcze godzinę wewnątrz bębna wśród nasiąkniętych wodą halek i majtek denatki, po czym wyłamał jedno z okienek i po dachach opuścił niebezpieczny rewir. Był spóźniony – od godziny w popinie "Jaja dinozaura" opodal Posterunku Nadrzecznego winien czekać na niego informator, były sekuryta Geron. Leo nie miał możliwości skontaktowania się z Gurusem, pewnie dość zaniepokojonym, ani z Dią. Ciekaw był, czy dziewczyna doprowadziła do spotkania Marka Ursina z dottorem Darni. Seria rozmów z ulicznego fonikonu uspokoiła go. Młodzież nie zawiodła. Za to w sali popiny, gęstej od oparów alkoholu i palonej ginny, nie zastał Gerona. Dziwne. Stary glina należał do punktualnych perfekcjonistów. Wykonał jeszcze jeden fonik i podając się za zastępcę procuratora uzyskał informację, że podejrzany o udział w bandyckich porachunkach Flaccus przebywa w carcerze, oczekując na przesłuchanie początkowe…

W międzyczasie zwrócił uwagę na hałaśliwego włóczęgę, który wkroczył do lokalu. Musiał być tu znany i lubiany, pijący odpowiadali na jego pozdrowienia, ktoś postawił mu kolejkę. Włóczęga okazał się specjalistą od tzw. krótkotrwałego garowania.

– Mam w krzyżu czujnik – chwalił się obwieś. – W chłodne lub burzliwe noce wdaję się w awanturkę z glinami i zaraz dostaję luksusowy nocleg za darmo.

Sclavus początkowo słuchał przechwałek kraszonych dykteryjkami i stosownymi paragrafami z rosnącym zaciekawieniem. Kontrolnie zapytał o wydarzenia z 3 żeńca. Trafił.

W tamto przedburzowe popołudnie zmieńca na fluviarze Cerery doszło do jednej z wielu burd, jakie stale wybuchały pośród różnych odłamów Agresores.Twardziele i Wyszywani w chwilach wolnych od walki z reżimem szlifowali kondycję ścierając się ze sobą. Wyszywani nabijali się z kolorowych czubów, twardziele kpili z pocerowanej w kabalistyczne wzory skóry swych rywali. Włóczęga lubo nie-trynitatysta zadbał, aby dać się zwinąć razem z młodzieżą jako "aktywny podmiot naruszenia publicznego porządku". Nie lubił burz ani opadów ciągłych, kiedy jego tekturowe pudło przestawało gwarantować dach nad głową. Tak, zapamiętał Narensa. Chłopak zupełnie nie pasował do naćpanego towarzystwa. Ot, taki "inteligencik jak pręcik". – Chyba pierwszy raz zatrzymany. Ale bardziej ciekawy niż przerażony. Dopiero jak ten facet wykitował…

– Jaki facet? – Leo nie daje poznać po sobie poruszenia.

– Dziwny. Z jeszcze innej półki niż ta gówniażeria, hardziak koło czterdziestki, dobrze odżywiony, z ponurą gębą. Zgarnęli go podczas obławy na "Agresores", bo miał broń i żadnych dokumentów. W ogóle nie chciał gadać. Już myślałem, głuchoniemy. Gliny zagadują, on gęba na kłódkę, frajery pytają o stymule – on nic. Chociaż mówić umiał. Przyuważyłem już w carcerze, jak szepnął coś najstarszemu z klawiszów, facet zmienił się na twarzy, kiwnął głową, jakby samego króla posłuchał. Choć wiele taka gęba zmienić się nie może, jak to u ogniopióra.

– Ogniopióra??

– Taki ma cognomiak, cała lewa strona mordy ultrafiolet i skóra jak u padlinogada. Tego dnia wieczorem doglądał przynoszenia żarcia. Sam skorupę z kaszą milczkowi wręczył, skubany anioł śmierci. No i parę minut potem małomównego straszne kurcze chwyciły, pada na ziemię, krzyczy "otruli mnie"… Nim dowołali salvatorian, milczek kitę odwalił.

– Mówił coś więcej?

– Kiblowałem celę dalej, mało słyszałem, jak ten młody nowicjusz próbował go ratować…

– Czy przypadkiem ów młodzieniec nie nazywał się Narens?

– Chyba tak go klawisze wywoływali, no więc młodziak zawlókł facia do kibla, zmusił do rzygania, ale to nic milczkowi nie pomogło. Drgawki rzucały nim cały czas. Tuż przed śmiercią rozdarł się głośniej wrzeszcząc: "Janus, Janus!"

23
{"b":"100692","o":1}