6 zmieńca. Spałem aż do południa. Naraz wokół nas zrobiło się ciepło i jasno. Podnieśliśmy zasłony. Widać brzeg morza, fale łamiące się na skałach, na stokach pałacyki i hostele…Wysiadamy. Dostajemy pokój w "Pallas Atenie", dziadek idzie odszukać znajomego rybaka, chce wypłynąć z nim niby na połów, by sprawdzić, czy nikt nie odkrył łodzi. Muszą wypłynąć jeszcze dziś, bo na jutro zapowiadane jest pogorszenie pogody. Dziadek mówi, że to dobrze. Wróciwszy opowiada, że nikt nie odkrył ukrytego wejścia do jaskini z łodzią.
Ósmego. Sztorm rozszalał się na dobre. Zamknięto kąpieliska i zniknęły łodzie patrolowe, do tej pory cały czas krążące wzdłuż wybrzeża.
– To czyste szaleństwo – przekonywała mama. – Jeśli nas nie zastrzelą, zostaniemy zatopieni.
– Bywałem w gorszych opałach – odpowiadał dziadek. – orkan nam sprzyja. Wiatr wyniesie nas na skraj prądu, a potem pomkniemy jak na saniach wiatrowych…
Dziewczynom powiedzieli, że idziemy na nocną wycieczkę… Dafne chyba coś podejrzewała, bo znów zaczęła protestować, ale tato zagroził jej, że oberwie, więc ucichła. Mżyło. Jako nocni spacerowicze mogliśmy wyglądać podejrzanie. Z drugiej strony w taką pogodę nawet pies niechętnie fatygował się za próg.
Idąc drogą wzdłuż morza ledwie dwa razy dostrzegliśmy światła pędnika, dziadek kazał wówczas chować się nam w krzakach. Mówił, że to zabawa, ale dziewczyny nie uwierzyły i zaczęły płakać. Więc powiedzieliśmy im prawdę. "Uciekamy, bo jesteśmy Wenedami. Narodem nie kochanym przez Arymana. Wiecznym buntownikiem. Jeśli zostaniemy, czeka nas wywózka na lądolód".
– To bzdura, mówicie jak wrogowie, dziadek was otumanił – wołała Dafne. – Kiedy wyjdę za Zena, nikt nie tknie was nawet palcem. Zostaję. Nie zmusicie mnie. Uuu!
Trzasnął policzek wymierzony przez dziadka. Poszła za nami pochlipując. Trzy mniejsze dziewczynki maszerowały cichutko.
Dwie mille za miastem okolica zrobiła się dzika, niezamieszkana. Dziadek uważnie przyglądał się drzewom i kamieniom i w pewnym momencie nakazał skręcić. Zielska były wysokie po pas, kłuły i parzyły. Po kilkudziesięciu krokach drogę przeciął pas zasieków ze sztucznych cierni. Przestraszyłem się.
– Spokojnie – powiedział dziadek. – Druty nie są pod napięciem, to szmelc. Poza tym mamy nożyce do metalu.
Huk przyboju stawał się coraz bliższy. Wyszliśmy na ścieżkę idącą koroną skał. Podobno nie byliśmy daleko celu. Naraz z oddali błysnęło światełko. Patrol. Przylgnęliśmy ciałami do skał. Tata na wszelki wypadek położył dłoń na ustach Dafne… Nie pisnęła.
Afegastów było dwóch, szli niedbale świecąc dookoła. Żuli ginnę i chyba opowiadali sobie tłuste kawały, bo co rusz wybuchali śmiechem. Gdy nas minęli, dziadek wskazał naturalne stopnie prowadzące ku wodzie…
– Nigdy po tym nie zejdę – powiedziała mama. – Takie to śliskie…
– Nie przesadzaj, kamień jest porowaty. Poza tym mamy linę, ja pójdę pierwszy, zejdę na sam dół i będę was asekurował. Gurus drugi…
Tak nas te przygotowania zaaferowały, że jasny snop światła w oczy i gardłowy głos: "Stać, ręce do góry!", były kompletnym zaskoczeniem. Afegaści ze straży przybrzeżnej zgasiwszy światła powrócili.
Mama i dziewczyny wybuchnęły płaczem, ojciec zaniemówił, nie stracił tylko rezonu dziadek znajdujący się już poniżej nas na półce skalnej…
– Będziesz musiał zejść tu po mnie, łajdaku – zawołał.
Afegasta zaskoczony taką bezczelnością wychylił się poza krawędź. Rozległ się krótki charkot i jego ciało runęło w dół z nożem wbitym w krtań. Dziadek okazał się naprawdę niezły… W tym momencie tato zaatakował drugiego z funkcjonariuszy – chwycił za jego broń. Szamotali się, upadli na ziemię… Chwyciłem kamień, ale bałem się trafić ojca. Rozległ się strzał… Jeden z walczących wstał na nogi. Afegasta repetował pneumatyka.
– Już po tobie, dywersancie – sapał.
Świsnął pneumatyczny pocisk. Mężczyzna zachwiał się i runął twarzą na skały.
Dziadek jak młodzieniaszek wyjrzał zza skały trzymając zdobyczną broń.
– Pharo, co z tobą, synu… Oberwałeś?
– W nogę… Ale to drobiazg. Kula nie uszkodziła tętnicy – tata usiłował się podnieść.
– Ksenia, zrób mu opatrunek. A Gurus i dziewczynki niech schodzą…
Gdzieś dopiero w połowie drogi zorientowaliśmy się, że Dafne zniknęła. Z minuty na minutę nasza sytuacja robiła się coraz tragiczniejsza, fale zalewały nam twarze bryzgami o sile hippozauryjskich pejczów, wiatr się wzmagał. Mama chciała szukać Dafne… Ale dziadek nie pozwolił.
– Ona wybrała. My nie mamy czasu. Afegaści mieli foniki, mogli zawiadomić komendę. Śpieszmy się…
– Gdzie łódź?
– Tu – dziadek stuknął w skalną ścianę… – Umiesz nurkować, Gurusie?
Potwierdziłem. Może na oko jestem niezdarny, ale pływam jak ryba. Dziadzio kazał mi wziąć wodoodporną latarkę i skoczyć w ślad za nim. Woda okazała się cieplejsza niż się spodziewałem. Dziadek zanurkował pierwszy, ja za nim. Dwie stopy poniżej linii wody otworzył się wąski kanał, który już po 10 stopach wprowadził nas do obszernej jaskini. W świetle latarek ujrzałem masywną łódź z lekkiego nierdzewnego metalu.
– Skąd to dziadek ma…?
Opowiedział krótko. Pracując w marynarce został odkomenderowany na przeszkolenie w straży wybrzeża. Jednego razu udało się im dopaść grupę przemytników. W trakcie zaciętej walki zginęli wszyscy, tak marynarze, jak i przestępcy. Dziadek jakimś cudem wyszedł bez szwanku. I nagle przyszło mu do głowy zamelinować tę łódź, na przyszłość. Zwierzchnikom powiedziałby, że zatonęła… Potem zamurował wejście do groty…
– Ale jak stąd wypłyniemy? To nie jest łódź podwodna?
Wydobył zza pazuchy dwa impregnowane zawiniątka. – Ładunki. Zdetonujemy fałszywą skałę. Teraz płyń, uprzedź rodzinę, żeby się cofnęli.
Ocean tak hałasował, że detonacja była prawie niesłyszalna. Po chwili otwartą rozpadliną wypłynął dziadek. W każdej chwili groziło zderzenie ze skałą, ale stary marynarz utrzymywał łódź z dala od raf. Musieliśmy wskoczyć do wody i płynąć do łodzi. Dzięki korkowym pasom nawet dziewczynki dopłynęły bez szwanku. Dziadek i tata siedli przy wiosłach. Mamie przypadł w udziale ster.
Jako kapitańska córka posługiwała się nim nad wyraz zręcznie. Dopiero za pasem raf zderzyliśmy się z prawdziwym żywiołem. Fale miały wysokość kamienic i miotały naszą łupiną jak korkiem. Dziadek jednak się nie przejmował. Co więcej, podniósł metalowy maszt, do którego przypiął żagiel uszyty przez mamę. Poprzedni rozpadł się ze starości. Naraz łódka poczuła się jak hippozaurus tknięty ostrogą… Pomknęła na skrzydłach orkanu. Wiatr mieliśmy w plecy. Oddalając się od wybrzeża widzieliśmy koncentrację świateł wokół miejsca naszej potyczki i reflektory, które usiłowały przebić się przez mrok i deszcz i odnaleźć nas na Oceanie.
9 zmieńca. Wstał ranek i wicher trochę osłabł. Nie było już widać wybrzeży. Chmury wisiały nisko, co wyraźnie cieszyło dziadka. Twierdził, że każda godzina zwiększa nasze szanse. Ojciec cierpiał bardzo z powodu rany i ze względu na wszechobecną sól. Trzy moje siostrzyczki zielononiebieskie spały albo rzygały. Nie było jednak źle. Mieliśmy prowiant, aparat odsalający wodę i nadzieję.
10 zmieńca. W nocy tata zaczął gorączkować. Noga spuchła, a z rany dobywał się przykry zapach. Dziadek przestał wesoło pogwizdywać jak wprzódy. Mruczał coś o Wyspach Fok i że trzeba zmienić kurs, bo bez lekarstw tylko amputacja może uratować Pharona…
– Nie przejmujcie się mną – powtarzał Tata. – Jak daleko jest Wielki Prąd?
– Dzień, półtora. Jeśli wiatr się nie zmieni.
– Płyńcie ku niemu…
Było gdzieś koło nony, kiedy usłyszeliśmy ten dźwięk. Zrazu brzmiało to jak cichutki terkot. Potem hałas narastał. I naraz zobaczyliśmy go. Zwiadowczy wiropłat z czerwonym trójzębem Arymana. Leciał nisko nad wodą… Mogłem wręcz widzieć głowy pilota i strzelca pokładowego.
– Będą chcieli nas wyłowić? – spytała mama.
– Nie sądzę – westchnął dziadek. – Zresztą nie mają dość miejsca w kabinie