Литмир - Электронная Библиотека
A
A

2.

Hombet, zatrzymany ściągniętymi łagodnie cuglami, przystanął. Malcon dokładnie przyjrzał się okolicy. Przed południem, piętnastego dnia podróży, wjechał pomiędzy wzgórza, a teraz już nawet nie widział równiny. Horyzont szybciej od najszybszego konia podbiegł i otoczył go ciasnym, nierównym kołem. Ziga nie czuła się tu dobrze, Hombet również wietrzył cały czas, kilkakrotnie odmówił pójścia w stronę, którą wybrał jeździec. Malcon nie nalegał, zdając się na instynkt zwierząt. Jechali cały czas dolinami wzgórz, teraz król Laberii postanowił wjechać na szczyt któregoś z pagórków i sprawdzić jak daleko są góry. Tam miało być wejście do Yara.

Ściągnął wodze i skierował Hombeta na grzbiet najbliższego wzgórza. Koń przestąpił kilka razy z nogi na nogę, ale gdy Malcon dotknął jego boków piętami parsknął krótko i posłusznie zaczął wdrapywać się po porośniętym rzadką trawą zboczu. Ziga kroczyła obok lewego boku wierzchowca i węszyła. Malcon zauważył, że sierść na karku ma zjeżoną, a oczy błyszczą jej jak dwie oszlifowane bryłki direum.

Niecierpliwie uniósł się w strzemionach i zamarł. Hornbet przystanął, a Ziga szczeknęła krótko. Cała trójka znieruchomiała, choć tylko wyprostowany na całą wysokość człowiek widział potężną, niemal czarną ścianę gór wyrosłą nagle tuż, wydawałoby się, obok. Malcon Dorn wpatrywał się w góry, które w żaden sposób nie mogły być tak blisko i z pewnością nie były, ale wyglądały niesamowicie, jak w koszmarnym śnie, jakby swym ogromem i czernią chciały odstraszyć każdego, kto chciałby pomiędzy nie wkroczyć. Malcon potrząsnął głową i położył dłoń na szyi Hombeta.

– Niedługo tam będziemy. Jeszcze dzisiaj.

Zawrócił i zjechał po zboczu w dół. Nie powiedział tego głośno, ale nie chciał spędzać nocy wśród wzgórz, gdzie niebezpieczeństwo mogło wyłonić się z kilku wąwozów, a poza tym chciał jak najszybciej odnaleźć Tao-Ruge, bramę do Yara. Zawrócił Hombeta w prawo i trącił piętami, koń niechętnie przyspieszył. Ziga sama wysunęła się przed Hombeta i biegła pierwsza, co jakiś czas znikając Malconowi z oczu za kolejnym wzgórzem, zawsze jednak gdy mijał garb pagórka widział ją. Jeździec puścił wodze i prawą ręką sięgnął za pas, pod bluzę, gdzie owinięty pasem skóry spoczywał Gaed, upewnił się, że rękojeść miecza znajduje się na swoim miejscu i sprawdził resztę broni. Przesunął łuk bliżej lewej ręki, poprawił kołczan ze strzałami. Odetchnął głośno, aż Hambet zastrzygł uszami.

Późnym popołudniem Ziga zniknęła za kolejnym garbem i nagle pojawiła się z powrotem. Malcon chwycił rękojeść miecza w dłoń i ściągnął cugle. Hombet zwolnił i poszedł stępa. Za wzgórzem zaczynała się niespodziewanie gładka przestrzeń ograniczona przez góry. Wyrastały z sinej ziemi, pustej, pozbawionej choćby listka czy źdźbła trawy, i, wydawało się, wisiały nad Malconem. Jeszcze przed chwilą przesłaniało je niewysokie wzgórze. Zdumiony król pomyślał, że i on, i Góry Bez Nazwy pędzili sobie na spotkanie, a teraz zamarli zaskoczeni.

Panowała tu zupełna cisza. I bezruch. Powietrze było kleiste i tłuste, jak w rzeźni, ale nie było w nim żadnego zapachu, martwe choć można było nim oddychać. Malcon poczuł, że jeśli będzie dłużej stać i wpatrywać się w góry zawróci i popędzi z powrotem, a tuż za nim pędzić będzie szaleństwo. Pochylił się i poklepał wilgotną szyję konia.

– No! – pogonił Hombeta ściskając jego boki łydkami.

Wierzchowiec drgnął i przestąpił z nogi na nogę. Potem cofnął się, ale Malcon zdecydowanie szarpnął wodze i wbił pięty w boki konia.

– Tyle czasu cię uczyłem, tyle serca tobie oddałem, a wszystko po to, żebyś stchórzył przy pierwszej okazji?! – zawołał, a jego głos zabrzmiał głucho, jakby był zamknięty w ciasnej, drewnianej skrzyni.

Hombet parsknął i ruszył do przodu. Malcon nie popędzał go, jechali wolno, Ziga trzymała się boku pana, odgradzając go od gór, węszyła cały czas i nasłuchiwała. Zwierzęta prawie nie rozglądały się, jakby straciły zaufanie do swych oczu. Widocznie instynkt podpowiadał im, że zbliżają się miejsca, gdzie wzrok można oszukać, gdzie fałsz udaje prawdę. Malcon rozejrzał się kilkakrotnie, ale nie zauważył żadnego, najmniejszego ruchu w zasięgu wzroku. Odniósł przy tym wrażenie, że góry zbliżają się wolniej, gdy na nie patrzy, jeśli zaś odwraca od nich wzrok, pędzą szybko w jego stronę. W ten sposób wjechał niepostrzeżenie w ich mroczny cień. Słońce wpadło w jakiś olbrzymi worek jego promienie przestały docierać do Malcona. Odwrócił się i zobaczył, że cała równina, którą przed chwilą przemierzał, pociemniała i wydłużyła się dziwnie. Najbliższe wzgórze znajdowało się teraz jakieś pół dnia drogi stąd. Wydawało mu się, że pochwyciwszy go, Góry Bez Nazwy ożyły i zaczęły uciekać wraz z nim w niewiadomym kierunku. Nie przeszkodziło mu to poruszać się w normalny sposób. Skierował Hombeta w lewo, szukając w ciemnej skale bramy do Yara. Nie widząc słońca, nie mógł określić jak długo trwała ta jazda. Zauważył, że czas i przestrzeń mierzyć tu trzeba inaczej niż w normalnych górach.

Nagle Ziga zatrzymała się i skoczyła w tył, Hombet zatrzymał się sam, a Malcon chwycił miecz i wyszarpnął go z pochwy. Odwrócił się, obrzucając szybkim spojrzeniem przestrzeń za sobą. Nic się tam nie poruszyło, tylko wilczyca zniknęła. Malcon szarpnął wodze i zawrócił konia, ale w tej samej chwili Ziga wyskoczyła z litej ściany, którą przed chwilą mijali. Malcon podjechał bliżej, zobaczył szary, wąski otwór w ścianie, korytarz o wiele jaśniejszy od góry. Teraz nie sposób było go przeoczyć, a przecież Ziga i Hombet niczego nie zauważyli i nie wyczuli. Malcon dałby głowę, że otworu przed chwilą nie było. Z korytarza wiał ciąg ciepłego powietrza, ale nie było to zwykłe miłe ciepło, raczej zgniłe, stęchłe tchnienie parującego błocka. Malcon zeskoczył z konia chcąc podejść bliżej, lecz otwór zamykał się przed nim bezszelestnie. Najpierw poczuł zimne mrowienie na plecach, a potem narastającą wściekłość. Szarpnął wodze i pociągnął Hombeta za sobą. Koń nie opierał się, a natomiast Ziga przyglądała się nieruchomo swemu panu. Dopiero gdy był o dwa kroki od tajemniczej czeluści skoczyła pierwsza i zatrzymała się, czekając na niego. Malcon rozglądał się i nasłuchiwał, ale nic nie przeszkadzało wejściu do korytarza. Ledwie jednak ogon Hombeta minął wejście, ściany westchnęły i zrosły się ze sobą, nie pozostawiając najmniejszej szczeliny. Malcon chwycił mocniej rękojeść miecza i ruszył do przodu. Korytarz był jasny, choć nie było widać w nim ani świec, ani pochodni, ani wylotu. Zaraz za pierwszym zakrętem rozszerzył się, ale pojawiły się w nim cienkie, poskręcane u góry słupy, sięgające stropu. Były rozstawione tak gęsto, tak wiły się i pochylały że nikt nie mógłby jechać po korytarzu konno. Malcon zaczął się obawiać, że Hombet utknie gdzieś w tym kamiennym lesie, ale koń wciąż szedł ocierając się tylko bokami. Słupy były kamienne, w każdym razie twarde – gdy Malcon uderzył w jeden z nich trzonem miecza, słup rozdzwonił się głośno. Później, gdy weszli w gęstwinę filarów, dzwoniły już pod każdym dotknięciem, nawet muśnięcie futra wilczycy wydobywało z nich głos donośny, choć jednocześnie stłumiony i głuchy. Malcon przygryzł wargę i potrząsnął mieczem. Spojrzał na Zigę, szła czujna, ale wcale nie przejęta hałasem, Hombet również zachowywał się spokojnie. Malcon zmarszczył brwi i cicho syknął. Ziga natychmiast przystanęła i odwróciła się do swego pana. Szeroki uśmiech rozlał się po twarzy króla, zrozumiał, że zwierzęta nie słyszą tego dzwonienia, że przeznaczone jest dla ucha ludzkiego. Widocznie tylko ludzie tu wchodzili i tylko ich Yara starała się wystraszyć już na progu.

Przeszli tak około stu kroków i nagle w korytarz wtargnęła jasność. Malcon zobaczył, że Ziga wchodzi w plamę światła i znika w niej, przyspieszył, choć czuł, że znowu tylko on jest oślepiony. Zmrużył oczy, bo światło kłuło i piekło. Przystanął i zawołał Zigę. Nie widział jak wróciła, poczuł tylko jej nos trącający go w kolano. Pochylił się i szepnął:

8
{"b":"100648","o":1}