Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ja… Kiedyś był to mój świat, ale musieliśmy odejść. Nikt nas nie wypędzał, ale tak być musiało. Odeszli wszyscy, rozpłynęli się w nicości bez końca i początku, bez dnia i nocy, bez cienia i blasku. I wtedy okazało się, że jeden z nas nie podporządkował się prawu. Zawładnął siłami, które nam służyły, a które miały wygasnąć po naszym odejściu i postanowił zapanować nad światem, kiedy nastaną tu ludzie. Nie mieliśmy już możliwości zapobiec jego zamiarom – wyobraź sobie dogasające ognisko, którego dorzucone drewno już nie rozpali. Można tylko zarzucić żar grubą warstwą mokrych gałęzi i czekać, czy za jakiś czas nie buchnie płomień. Tak było i z nami. Musieliśmy czekać. Nasz ogień nie zapłonął pełnym blaskiem. Ja zostałam, a moim zadaniem jest walczyć z siłą, którą wy nazywacie Magami. Ale nie mogę tego zrobić. Wygasam. Niknę. Mogłam tylko pomóc ci trochę… Będziesz musiał walczyć ty, będą musieli walczyć ludzie. O swój świat.

– Jak?

– Musicie pokonać tych, których nazywacie Magami. To wystarczy. I tak nie zrozumiesz, co wtedy się stanie, ale dzisiaj nie próbuj ogarniać tego wyobraźnią. Myśl tylko o tym, że trzeba zwyciężyć Magów. Wtedy ostatni, najgorszy z nas, odejdzie w nicość i zostawi was i wasz świat. Posłuchaj, Malconie. Nie mam już dużo czasu, wkrótce nie będę już mogła z tobą rozmawiać. Pomagałam ci dotychczas, ale wszystko, co się dotąd wydarzyło w krainie Yara, to głównie twoja zasługa, wszystkich ludzi. A teraz zostaniecie sami, nic na to nie poradzę, zresztą i tak niewiele mogę zrobić. Mogę ci tylko radzić – powinieneś stanąć do walki z Lippysem. Ten Mag jest częścią mocy, częścią istoty, która tu została. My go nazywaliśmy Doculot. Musisz walczyć z nim sam. Nie może ci pomóc nawet cała armia. Pokonałeś Mezara, osłabiłeś pozostałe dwie cząstki zła. Teraz walcz z Lippysem, przeciwstaw mu wszystko, co dobre w twoim świecie. Niczym innym go nie pokonasz i nie próbuj nawet.

– Nie możesz w ogóle nam pomóc? Nie poradzę sobie…

– Wchodząc do Yara podjąłeś wyzwanie, postawiłeś na szalę własne życie. I dotychczas bronisz go dobrze. Pomagałam ci, broniąc przed potworami Yara, zanim się do nich przyzwyczaiłeś. Teraz widzisz sam, że można z nimi walczyć, że są o wiele mniej groźne, niż wieści, które o nich krążą. Zresztą to tylko słudzy Doculota – głos wyraźnie przycichł.

– Ale jak walczyć z Magami?

– Masz Gaed. – To ostatnia rzecz jaka po nas została, lecz nie jest to broń, która sama pokona Doculota. Dodałam ci cząstkę innego człowieka, nie znasz go i on ciebie nie zna, żyje w innym czasie, ale to człowiek, najważniejsi jesteście wy, ludzie. Żegnaj, Malconie. W twoich rękach…”

Malcon odetchnął głęboko. Pochylił głowę i wydawało się, że wpatruje się w ślad podeszwy odbity w wilgotnym pyle zalegającym podłogę jaskini. Oszołomieni słuchacze wpatrywali się w siebie, pytając spojrzeniem innych czy słyszeli to samo. W ciszy głośno rozległo się stuknięcie kopyta któregoś z koni. Malcon podniósł głowę i znowu rozejrzał się po zebranych.

– Tyle pamiętam – powiedział. – Ale i tak wielu rzeczy nie rozumiem.

– A jeśli to podstęp? – Sachel rozejrzał się dokoła szukając poparcia u innych.

– Właśnie – dorzucił Hok. – Jeśli Lippysowi albo Zacamelowi tylko o to chodzi – byś sam stanął do walki z nimi?

– Chyba nie – powiedział Malcon. – Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale od tej istoty, kimkolwiek była, biło ciepło, przyjaźń. Nie wiem, czy Magowie są w stanie wzbudzić takie uczucia w człowieku.

– A może to tylko sen? – zapytał Fineagon. Malcon wzruszył ramionami. Wyprostował nogi i oparłszy się rękami o ziemię za plecami, odchylił do tyłu.

– Niczego nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że to nie tylko sen. Dotychczas każdy głos, który odzywał się w mojej głowie, podsuwał dobre myśli. Sądzę, że teraz też powinienem posłuchać tego, co nazwało się Ogianą. A zresztą: czy mamy inne wyjście? Co innego możemy uczynić?

– Malconie – Fineagon wychylił się w przód. – Myśleliśmy żeby osuszyć tę topiel – ruchem oczu i głowy wskazał kamienny nawis nad głową. – Możemy skruszyć ten skalny jęzor i wtedy odpływ wody będzie większy niż przypływ i bajoro wyschnie. Chyba wtedy zalegające w nim stwory zdechną, albo przynajmniej osłabną, będziemy mogli dostać się do domu Lippysa i stanąć z nim do walki.

– Poczekaj! – Malcon wyprostował się. – Jak skruszycie tę skałę?

Pashut skinął ręką i dwaj najbliżej niego siedzący Pia zerwali się i pobiegli do złożonych niedaleko koni juków. Po chwili wrócili z trzema woreczkami. Do niewielkiej miseczki wsypali z każdego woreczka szczyptę jakiegoś proszku i wymieszali dokładnie. Pashut wziął od nich miseczkę, skinął na Malcona i podszedł do ściany położonej naprzeciw szumiącej strugi. Nasypał trochę proszku na mały występ. Jeden z Pia wyjął z ogniska małą gałązkę z żarzącym się końcem i podał swojemu wodzowi. Pashut przytknął ogienek do szczypty proszku na skale i zagarniając Malcona, odstąpił kilkanaście kroków.

Rozległ się cichy syk narastający na sile, a potem od skały sypnęło iskrami. Syk przerodził się w słaby szum zagłuszony niemal przez hałasujący wodospad, iskry zniknęły, ale od rozpalonej przed chwilą szczypty tajemniczego proszku oddzieliła się nagle struga rozżarzonej gęstej cieczy i spłynęła cienkim strumykiem jakieś dwie stopy niżej. Teraz syk stał się nieco głośniejszy, a skała wyraźnie topniała w miejscu, gdzie płonęła ognista strużka. Pashut popatrzył na zdziwionego Malcona i podszedł bliżej skały, sięgnął do naczynia z kolejną szczyptą ognistego proszku sypnął półkolem po skale. Po chwili całe półkole trysnęło iskrami i zapłonęło żarem.

– W skałach znajdujemy czasem duże kule, z których robimy te proszki. Oddzielnie każdy z nich jest niepalny, a połączone razem… – Pashut wskazał kciukiem palącą się skałę -… w ten sposób często wycinamy swoje korytarze albo komory. Wzięliśmy z sobą tyle proszku, że możemy ściąć tę skałę i jeszcze sporo nam zostanie.

– Hm… – Malcon nie odrywał spojrzenia od stopionej skały. – Widzisz… wydaje mi się, że Lippys dobrze wie o nas. Wie, że tu siedzimy i wcale nie liczy specjalnie na potwory zamieszkujące jego jezioro. Zbiera siły do decydującej walki, wszystko inne ma niewielkie znaczenie. Ale… – podniósł dłoń, by Pashut pozwolił mu dokończyć -… możemy go zadręczyć, zmęczyć ciągłą walką i może wtedy będzie słabszy. Przecież Ogiana wcale nie powiedziała, że Magowie czy ten Doculot jest niepokonany, prawda? Chodźcie, mam pomysł – odszedł od skały i wrócił na swoje miejsce.

Reszta oddziału rozsiadła się w ciszy kręgiem. Osiemnaście par oczu wpiło się w Malcona. Ziga podeszła do pana, stanęła obok niego. Jednostajnie szumiała woda. Syczała rozpalona skała.

9.

Hombet zastrzygł uszami i parskając cicho potrząsnął głową. Jego kopyta zadudniły na pozbawionej źdźbła trawy, twardo ubitej ziemi między drzewami i gęstą, brunatną wodą, omywającą warownię Lippysa. Malcon pochylił się poklepując szyję rumaka i cmoknął uspokajająco kilka razy. Widział, że zwierzęta są zaniepokojone bliskością jeziora i być może jeszcze czegoś, czego on na razie nie wyczuwał, choć spodziewał się najgorszego. Ściągnął wodze i od razu puścił je swobodnie, usiadł wygodnie w siodle i rozejrzał się po okolicy. Jeszcze raz poklepał Hombeta i kładąc rękę na rękojeści Gaeda krzyknął głośno:

– Lippysie! Chodź tu i stań do walki! Nie chowaj się w norze. Wiem, że mnie słyszysz!

Odczekał chwilę, ale nic się nie poruszyło w zasięgu wzroku. Malcon nabrał powietrza w płucach, ale nie zdążył wydać z siebie dźwięku, gdy nagle mały placek gliny między nim i wodą zmienił kolor na czarny, zawirowało nad nim powietrze, tworząc małą trąbę powietrzną, bezgłośną, wąską i wysoką. Ziga szczeknęła krótko i przysunęła się bliżej nóg Hombeta. Koń zadrżał, ale nie poruszył się. Ciemny wir nagłe rozpierzchnął się, a na ziemi pozostał duży, jaskrawoczerwony ptak. Stał chwilę nieruchomo jakby chciał, żeby Malcon dobrze go sobie obejrzał. Ptak miał duży, mocny dziób, czarny z jaśniejszym końcem i takiego samego koloru łapy zakończone szerokimi szponami. Ptak potrząsnął głową, zatrzepotał krótko skrzydłami i otworzył dziób. Wydał z siebie ostry, przenikliwy skrzek, a obserwujący go w napięciu Malcon zauważył, że nieco z boku, z prawej strony, kilka kroków przed pyskiem Hombeta pojawiła się ciemna, prawie czarna plama. Popatrzył w tamtą stronę, ale nie było tam nic prócz plamy ciemności przed oczami, widział przez nią brzeg bajora i drzewa, ale wszystko to zamazane, jakby nagle przed oczami wyrosła nieregularna, ciemna, zakopcona szyba. Usłyszał drugi skrzek ptaka i gdy przeniósł spojrzenie na niego zobaczył drugą taką samą plamę ciemności, tym razem z lewej strony. I od razu ptaszysko zaskrzeczało ponownie, teraz był to długi skrzek i od razu kilka plam ciemności zlało się w jedną dużą, tworząc prawie połowę półkola otaczającego Malcona. Dorn miał wrażenie, że stoi przed oknem, w którego szybę ktoś rzuca plackami błota. Zrozumiał, że ptak w jakiś sposób odcina go od światła i otacza ciemnością, skrzek prawie nieprzerwanie dochodzący ze strony niewidzialnego, już za plamą mroku, ptaka, wzmagał ciemności. Malcon cichym szeptem przemówił do Zigi i Hombeta, ale poza tym nie wykonał żadnego ruchu. Siedział jak skamieniały, godząc się z zapadającym szybko wokół własnej osoby zmierzchem. W otaczających ciemnościach nie odróżniał już nawet kolan Hombeta od własnych stóp, w mroku zniknęła Ziga, niewidoczny ptak skrzeknął jeszcze kilka razy, a potem, po chwili ciszy, jakieś zimne palce, tysiące niewidzialnych chłodnych macek chwyciły jednocześnie Malcona, tak ze nie mógł nawet poruszyć oczami, ciasna, dusząca obręcz ścisnęła pierś króla Laberi. Poczuł, że jakaś potężna siła wyrywa go z siodła i unosi w powietrze, nie próbował walczyć ani nawet krzyczeć; wiedział, że wyzywając Lippysa musi się liczyć z nagłym i potężnym atakiem, ale przeczuwał też – i na tym przeczuciu opierał swój plan, swoją nadzieję na walkę – że Lippys nie może nawet przy użyciu magii zniszczyć go od jednego uderzenia.

43
{"b":"100648","o":1}