Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Delikatnie ujął w palce pierwsze ogniwa Ma-Na i podał go Denowi, po czym ruszył w kierunku schodów do strażnicy, a gdy zatrzymał się, rozciągnąwszy lekko teraz napięty łańcuszek, powiedział głośniej:

– Niech wszyscy wezmą łańcuch w jedną rękę. I możemy iść. Prowadźcie – zwrócił się do Dena i Hoka.

Den rozejrzał się, przygryzł wargę i chwycił w dłoń miecz. Chciał coś powiedzieć, ale poruszył tylko wargami. Odwrócił się i ruszył pierwszy ciągnąc za sobą na cienkim łańcuszku dwudziestu ośmiu towarzyszy. Szarpnął do siebie drzwi i przystanął na chwilę w progu, a potem zrobił duży krok i wyszedł na krużganek. Tuż za nim wysunął się Hok, a potem reszta. Szli w milczeniu, bezszelestnie stąpając po wykutej w skale galerii. Wszyscy drgnęli, gdy nad ich głowami rozległ się przeciągły jęk, pochodnie uniosły się w górę i ponad głowy wzleciały klingi mieczy, ale zobaczyli tylko nierówny sufit.

– Idziemy dalej – powiedział Den i ruszył pierwszy.

Zatrzymał się po pięćdziesięciu krokach, Hok, rozglądający się dookoła siebie wpadł na Dena i wtedy również zobaczył leżącego nieruchomo pod ścianą Malcona Dorna. Nieopodal siedziała nieruchomo Ziga. W jej oczach jadowicie zielonym blaskiem rozjarzyło się światło pochodni. Den zrobił kilka kroków w kierunku króla Laberi, ale gdy Hok szarpnął się w bok, by podskoczyć do Przyjaciela, zatrzymał go, mocno chwytając za ramię.

– Poczekaj! Widzisz cień? – syknął.

Hok i wszyscy Pia przyjrzeli się Malconowi. Dopiero teraz zobaczyli, że światło z trudem dociera do Malcona, on sam był widoczny dobrze, ale dookoła niego leżała plama półmroku, jakby światło zatrzymywała jakaś niewidzialna błona. Hok wolno oswobodził rękę z uścisku Dena i zrobił kilka kroków, zatrzymując się tuż przed granicą światła i cienia. Wysunął rękę do przodu i z jękiem odskoczył do tyłu. Potknął się i niemal upadł. Jeden z Pia rzucił pochodnię i złapał go za pas. Hok poderwał się i pokazał pochodnię – przeleciała przez granicę mroku i światła i leżała tuż obok nogi Malcona.

– Nie można do niego podejść. Coś uderzyło mnie w głowę, jak maczugą – powiedział Hok drapiąc się po głowie. – Ale pochodnia przeleciała. Dajcie wodę – wyciągnął rękę do tyłu i nie patrząc chwycił podany bukłak. Rozwiązał do i chlusnął w Malcona. Struga wody doleciała do Dorna mocząc jego plecy i ramię. Druga i trzecia porcja trafiła w twarz. Malcon poruszył się i jęknął. Hok pochylił się i rzucił cały bukłak, starając się trafić tuż obok ręki Malcona. Król Laberi nie otwierając oczu poruszył palcami i chwycił bukłak. Chwilę leżał nieruchomo, a potem przyciągnął sflaczały worek do ust i wycisnął trochę wody na twarz. Hok machnął niecierpliwie ręką i rzucił Malconowi drugi bukłak. W zupełnej ciszy Malcon wypił kilka łyków wody i otworzył oczy. Mętnym spojrzeniem powiódł po twarzach i wychrypiał coś.

– Malconie! Poznajesz mnie? – Hok przysunął się ostrożnie bliżej.

Dorn wpatrywał się zaczerwienionymi oczami w twarz Hoka długą chwilę, aż lekki drżący uśmiech wypłynął mu na twarz. Szarpnął się kilka razy, przewrócił na plecy, podciągnął i oparł o ścianę.

– Hok… – wychrypiał. – Nie mogę skruszyć tych krat… Nawet Gaed…

– Tu nie ma żadnych krat! – powiedziała z naciskiem Hok. – Wypij jeszcze trochę wody i spróbuj tu podejść, tylko ostrożnie: mnie coś prawie ogłuszyło, ale krat nie ma.

– Są… Są… – Malcon trzęsącą się ręką podniósł bukłak i wylewając wodę na twarz napił się. – Coś zamknęło mnie w tej klatce… Nie mogę się uwolnić… Nie wiem co robić…

Hok przełknął ślinę i przelotnie spojrzał na towarzyszy, ale wszyscy wpatrywali się w Malcona. W żadnej z twarzy nie znalazł rady, której chętnie by wysłuchał. Zacisnął pięść i potrząsnął nią w powietrzu.

– Uwierz mi! – nie ma żadnych krat! – powtórzył. – Wstań i podejdź do mnie. Ktoś cię próbuje nastraszyć, nie możesz ulec. Zginiesz…

Malcon szarpnął się i wyprostował. Chwilę wpatrywał się w grupę Pia, poznał Pashuta. Chlapnął wodą na dłoń i przetarł nią twarz. Odrzucił bukłak i opierając się o ścianę wstał na nogi. Najpierw uginały się pod nim kolana i drżał cały, ale widać było, że z każdą chwilą wracają mu siły. W końcu oderwał się od ściany i zrobił krok, potem drugi i nagle przyspieszył, pochylony, z wyciągniętą do przodu ręką z Gaedem w dłoni przeszedł przez cień, który dotychczas dzielił go od Hoka i pozostałych sprzymierzeńców. Hok chwycił go w ramiona w chwili, gdy Malcon, wyczerpany wysiłkiem, potknąwszy się na równej posadzce, upadał na twarz niezdolny do jeszcze jednego wysiłku.

– Den! Pomóż zanieść go do jakiejś komnaty! – a gdy szybko przenieśli Malcona do najbliższego dużego pokoju i ułożyli na szerokim posłaniu, nakrył go dużą miękką derką i odetchnąwszy, dodał: – Musimy go nakarmić, zresztą sami też zjemy wreszcie jakiś posiłek.

I musimy wystawić straże tam, gdzie wystawiał Mezar – na dachu Greez.

– A może lepiej zamknąć to wejście? – zapytał milczący dotychczas Pashut. Potężna wieża Maga oszołomiła go i dopiero teraz otrząsnął się powoli z jej posępnego uroku. – Jeśli zaatakują tak jak Malcona? Nie wiemy jak się przed tym wszystkim bronić…

Hok wykrzywił twarz w grymasie zastanowienia, cmoknął głośno i westchnął. Den podniósł rękę i zrobił mały krok do przodu.

– Jeśli pozwolimy odebrać sobie dach i bordę, będziemy skazani na śmierć. Nie wydostaniemy się z Greez i prędzej czy później umrzemy tu chociażby z głodu. Nie możemy oddać ani kawałka wieży – potrząsnął głową. – Inaczej koniec z nami.

– Ma rację – odezwał się z posłania Malcon. – Musimy bronić naszej wieży ze wszystkich stron. Może Magowie jeszcze nie wiedzą o śmierci Mezara.

– To co cię zaatakowało? – wzruszył ramionami Hok.

– Może po prostu siły zła, nad którymi Magowie już nie panują? – po chwili milczenia powiedział Pashut. – Może Mezar potrafił się przed nimi bronić… – urwał i podskoczył do posłania Malcona. – On zemdlał! – zawołał. – Dajcie jeszcze wody i ocućcie go – wstał i poszedł do wyjścia. – Idę obejrzeć wieżę i porozstawiać straże, chyba mam dobry pomysł. A potem zastanowimy się wspólnie, co robić dalej. Mam przeczucie, że szczęście, które nam dotychczas sprzyjało aż zanadto, skończyło się.

– Obyś się mylił – powiedział Hok, gdy Pashut odwrócił się plecami.

– Oby – mruknął Pia nie odwracając się i wyszedł.

8.

Dwa następne dni Malcon spędził w łożu, Den zaś oprowadzał Hoka i Pashuta po całej znanej sobie części Greez. Posterunki wystawione na dachu i na obu krużgankach nie zauważały żadnego ruchu, nikt nie atakował Pia, mimo to Pashut chodził z coraz bardziej zachmurzoną twarzą. Tak samo zasępiony usiadł na ławie, gdy rankiem trzeciego dnia zebrali się – on, Hok, Den i dwaj pia. Malcon nie leżał już na posłaniu, ale był blady, a wyostrzone rysy twarzy powodowały, że wyglądał na starszego niż był w rzeczywistości. Gdy wszyscy usiedli i na chwilę w komnacie zapanowała cisza wstał, przeszedł do drzwi i z powrotem. Zatrzymał się przy skrzyni i przysiadł na niej.

– Z tego co wiem, na razie nikt i nic nas nie atakowało? Prawda? – Hok skinął głową. Pashut również, lecz chwilę później, jakby się jeszcze zastanawiał. – Nie wiemy czy Magowie przyczaili się tylko i czekają aż wyjdziemy z Greez, której być może nie mogą zdobyć, czy rzeczywiście nie wiedzą, że jeden z nich nie żyje. Ale chyba nie możemy zbyt radośnie patrzeć na wszystko dookoła nas…

– Nie wiecie co to jest Yara! – nie wytrzymał Pashut. – Ciągle jeszcze nie macie pojęcia gdzie się znajdujecie, sprzyjało wam niewiarygodne szczęście – nagle ściszył głos i umilkł.

– Wiemy o tym – powiedział Malcon łagodnie. – Przecież, jak dotychczas, nasza wyprawa nie była trudniejsza od zwykłej wojny. Można by pomyśleć, że opowieści o Yara obrosły legendami jak pisklę puchem i w gruncie rzeczy nie ma tu niczego groźniejszego od niezwykłych zwierząt. Ale kilka razy Yara musnęła nas swym zatrutym oddechem – przerwał na chwilę i przygryzł dolną wargę. – Nikt z nas nie sądzi chyba, że dalej również wszystko będzie szło tak gładko jak dotychczas.

36
{"b":"100648","o":1}