Szpieg Lippysa, Latające Oko, dostrzegł obu młodzieńców mimo bólu rozszarpującego na drobne kawałeczki jego ducha uwięzionego w magicznej chmurce, w której dokonywał lotów nad Yara. Był to już trzeci lot, z całą pewnością ostatni; najczęściej ciało ofiary, pozbawione duszy, wytrzymywało jeden, najwyżej dwa loty. Duch tiuruskiego wojownika, nie dość spiesznie wykonującego polecenie wodza, został wydarty z ciała i wysłany w powietrze.
Teraz jego ciało drgało na podłodze ciemnego lochu w zamku Czerwonego Maga, a jaźń odbywała lot. Śpieszył z powrotem, wiedział, że dobiega kresu żywota, a zaszczepione od dziecka posłuszeństwo, tylko raz nie dość gorliwie okazane, kazało mu śpieszyć z nowiną o dwóch intruzach do swego pana. Latające Oko przyfrunął do zamku na wyspie nie mając nawet sił do krzyku. Opadł na obszerny placyk na szczycie jednej z kopulastych wież i gdy uczynił wysiłek, aby przenieść się do piwnicy, ożywić choć na krótko swe ciało i powiadomić o nieprzyjaciołach w Yara, jego umęczone ciało drgnęło po raz ostatni i zamarło. Nikt się tym nie przejął, śmierć kolejnego latającego zwiadowcy nikogo nie zaskoczyła. Ciało wyrzucono poza mury w bagno na żer olbrzymim xitom, a słudzy przywlekli do komnaty uśpienia kolejną ofiarę, żeby w każdej chwili był gotowy kolejny zwiadowca do lotu nad Yara.
Malcon zobaczył kątem oka, że Hok poprawia koszulę, wciskając ją głębiej za pas. Pochylił się, nie spuszczając oka z tunelu i poklepał Zigę. Jej uszy drgnęły nieznacznie. Malcon wyprostował się i w tej samej chwili zza skały kryjącej wejście do podziemnego korytarza wyszli dwaj mężczyźni. Przystanęli od razu. Od Malcona i Hoka dzieliło ich dziesięć – dwanaście kroków.
Obaj byli niscy – sięgali Malconowi do pasa – i krępi. Twarze mieli mlecznobiałe, a włosy bardzo jasne. Ich kolor można było określić tylko po kilku pasemkach wystających spod obcisłych skórzanych kapturów. Mieli na sobie ubrania ze skóry, na łokciach i kolanach naszyte grube łaty. Trzymali w dłoniach jakieś kije, Malcon od razu zwrócił uwagę na to, co mogło być bronią i najpierw zlekceważył drągi nieznajomych. Dopiero po chwili, gdy i on, i nieznajomi obejrzeli siebie w ciszy, popatrzył na broń jeszcze raz i wtedy zrozumiał, że nie są to nieszkodliwe wobec ich mieczy kije, lecz rodzaj kuszy – w wąskich szczelinach, biegnących od połowy długości kija do jego wylotu, spoczywały krótkie strzały. Malcon otworzył usta, chcąc przestrzec Hoka, ale jednocześnie jeden z mężczyzn, stojący bliżej korytarza, powiedział coś. Malcon zmarszczył brwi i spojrzał na niego. Mężczyzna odczekał chwilę i powiedział, wolno:
– Albaz ure wołki?
Hok pokręcił głową. Malcon szybko zapytał:
– Kim jesteście?
Drugi mężczyzna drgnął i otworzył usta, ale nic nie powiedział.
Pierwszy podniósł rękę i wskazał miecz Malcona, a potem Hoka. Jego palec skierował się ku kamiennej podłodze.
– Chyba chce, żebyśmy rzucili miecze – powiedział Malcon nie odwracając się od przybyszy. – Mają jakieś łuki – dodał.
– Te kije? – zapytał cicho Hok.
Obaj mężczyźni poruszyli się i nagle, zanim Malcon zdążył odpowiedzieć, Hok błyskawicznie skoczył do koni i szarpnął łuk Malcona. W tej samej chwili światło w jaskini przygasło, a z korytarza wypadło coś, co okazało się małym workiem ze skóry, który potoczył się po podłodze i znieruchomiał. Młodzieńcy wpatrywali się w worek, gdy strzała z korytarza przeszyła na wylot cienką skórę a z otworów wypełzł biały dym. Malcon ostrożnie wciągnął nosem powietrze i poczuł, że chwieje się na nogach, usiłował odsunąć się od białego obłoku, coraz rzadszego, i coraz mniej widocznego, zatańczył w miejscu, poprzez opadające powieki zdążył zobaczyć jak Lit opada na ziemię, podnosi się na przednich nogach i wali na bok. Drugi biały obłok wybuchł pod powiekami.
4.
Najpierw poczuł jakiś występ, ostry kamień, który wbił się w plecy. Malcon leżał nieruchomo, nasłuchując uważnie. Wiedział już, że ma skrępowane ręce, nogi ściśnięte były rzemieniem w kolanach i kostkach. Domyślał się, że leży na plecach pod ścianą. Przez zamknięte powieki widział jasność z prawej strony i czuł ciepło na czole. Gdzieś za jego głową płonął ogień, zresztą słyszał trzask palącego się drewna. Odczekał chwilę i – nie słysząc żadnego ruchu – otworzył oczy i od razu je zamknął. Na wprost niego siedział jeden z napastników, ten, który dotychczas w ogóle się nie odzywał i patrzył mu prosto w oczy. Gdy Malcon, złoszcząc się w duchu na siebie, ponownie otworzył powieki, nieznajomy uśmiechnął się z wyższością, wstał i poszedł w kierunku ognia, znikając Malconowi z oczu. Dorn przekręcił głowę, ale widok zasłaniał mu leżący tuż obok głowy niewielki kamień. Po chwili nieznajomy wrócił, pochylił się nad Malconem i złapał go za bluzę na piersi. Podniósł i bez wysiłku przeniósł króla Laberi w pobliże ogniska. W drugim końcu jaskini, o wiele, wiele większej od tej, w której ich schwytano, siedział oparty plecami o ścianę Hok. Uśmiechnął się raźnie na widok Malcona i śmiał się, dopóki rzucony na ziemię Malcon nie dźwignął się i nie usiadł obok niego.
– Co cię tak cieszy? – szepnął przez zęby do Hoka.
– Nie będę miotał się i złorzeczył. Nie sprawię im tej radości – usłyszał syk.
Nie odwrócił się. Przyglądał się nieznajomemu, który podszedł teraz do ogniska płonącego na środku groty i dołożył doń trzy grube polana. Rzucił okiem na jeńców i zniknął w jednym z trzech korytarzy. Tunel z pewnością był wewnątrz oświetlony, podobnie jak pozostałe kanały, których wyloty, położone tuż obok siebie, Malcon zauważył po przeciwnej stronie jaskini. Usłyszeli kilka szurnięć stóp o podłogę, jakby idący potknął się i zaległa cisza.
– Rozumiesz ich język? – zapytał Hok wiercąc się niespokojnie.
– Uważaj, co mówisz – powiedział wolno Malcon. – Wydaje mi się, że nas podsłuchują. Ten karzeł specjalnie szurał nogami, abyśmy nabrali pewności że jesteśmy sami. Przedtem chodził bezszelestnie.
Hok ucichł na chwilę, a potem podkurczył nogi i wbił pięty w kamienną podłogę, zaczął kołysać się na boki, odpychając łopatkami od ściany. Po kilku takich ruchach podniósł się na nogi i skacząc odsunął się od ściany. Malcon po chwili dołączył do niego i stojąc obok siebie obejrzeli uważnie grotę.
– Tam – powiedział nagle Malcon, zadzierając głowę.
Dość wysoko na ścianie, tuż poza granicą światła rzucanego przez ognisko, widniała nieregularna dziura, w której wyraźnie bielały dwie twarze otoczone białymi włosami. Obserwujący ich zupełnie nie przejmowali się tym, że zostali odkryci, przyglądali się młodzieńcom dłuższą chwilę a potem jednocześnie zniknęli. Hok nachylił się do ucha Malcona.
– Zabrali ci Gaed? – tchnął.
Malcon przycisnął skrępowane ręce do brzucha, choć był pewien, że wyczuwa pod koszulą twardy kształt. Nie powiedział nic, a Hok, odetchnął cicho.
– Słyszałeś coś o mieszkańcach jaskiń w Yara? – pytał Malcon.
– Nie – pokręcił głową władca Enda – Nikt z mojego plemienia nie zetknął się z nimi. Widocznie nie za często wychodzą z pieczar. Najważniejsze… – pochylił się do Malcona i ściszył głos -… czy oni służą Magom.
– A jak myślisz?
Hok wciągnął powietrze do płuc i wypuścił wolno. Zacisnął wargi i rozejrzał się po pieczarze.
– Nie wiem, ale już nawet to mnie cieszy. Wydaje mi się, że Magowie nie podsłuchiwaliby nas. Chyba, że chcą się zabawić…
– Właśnie – mruknął Malcon. Przesunął się trochę i zobaczył cztery postacie stojące nieruchomo przed wejściami do korytarzy. Syknął przez zęby i zobaczył, że Hok szybko rozejrzał się, również dostrzegając gości.
Jeden z czwórki zrobił kilka kroków do przodu i podniósł jedno z polan ze stosu leżącego obok ognia. Bez słowa podniósł je nad głowę, a palec wskazujący drugiej ręki wycelował w jeńców. Powiedział coś głośno i w tej samej chwili z zamaskowanych pod sklepieniem okien trysnął deszcz strzał. Wszystkie wbiły się w górną część polana z soczystym stukiem, tworząc jakiś fantastyczny, groźny kwiat. Mężczyzna rzucił najeżone strzałami polano i wyjął zza pasa szeroki, krótki nóż, podszedł do Hoka i przeciął jego więzy, a następnie zupełnie nie przejmując się jego obecnością za plecami podsunął się do Malcona i pochylił, by przeciąć pęta na kostkach. Malcon mógł bez trudu, nawet związanymi rękami, uderzyć go w głowę, a być może nawet złamać kark. Stał jednak spokojnie, nie tyle wystraszony pokazem celności łuków, co mając nadzieję, że odnaleźli sprzymierzeńców, lub, przynajmniej, nie dostali się w ręce sług Magów. Mężczyzna wyprostował się i spojrzał Malconowi w oczy. Patrzyli na siebie chwilę, a potem Malcon wyciągnął skrępowane dłonie w kierunku mężczyzny i poczekał, aż pasma skóry opadną. Gdy mężczyzna odwrócił się i poszedł na drugą stronę ognia, jego towarzysze zrobili po kilka kroków w przód i przykucnęli półkolem przed ogniskiem. Malcon przesunął się za plecami nieruchomego Hoka i usiadł, krzyżując nogi – Ogień przygasł nieco i nie raził w oczy, oświetlając twarze uczestników milczącej narady. Ten, który uwolnił ich z więzów, powiedział coś w obcym języku. Hok spojrzał na Malcona i skrzywił się lekko. Malcon spojrzał na mężczyznę i pokiwał przecząco głową. Mężczyzna powiedział znowu coś. Malcon uznał, że jest to inny język, bo brzmiał zupełnie inaczej niż poprzednie zdanie.