– Tędy na pewno nie przejedziemy – pokazał palcem na gąszcz po lewej stronie. – Gdybyś wpadł galopem w te drzewa po kilku krokach spadłbyś na ziemię pocięty na plasterki. Musimy szukać jakie…
Gdzieś daleko w niebie rozległ się przeciągły jęk. Brzmiał trochę jak głos mewy, ale rozlegał się dużo dłużej niż krzyk ptaków z wybrzeża Retty. Był dużo głośniejszy, był ohydny, i nieprzyjemny jak dotknięcie węża. Malcon spojrzał na Hoka, ale tym razem Hok milczał patrząc w niebo. Po tym pierwszym usłyszanym jęku zapadła cisza, nie widzieli żadnego ptaka na jasnym niebie. Malcon poczuł nagle duszność, wciągnął powietrze i wtedy usłyszał głos Jogasa. Zaniepokojony Hok otworzył usta chcąc podzielić się z Malconem swymi obawami, ale Dorn siedział półprzytomny na siodle, oczy miał przymknięte i chwiał się niebezpiecznie na boki. Enda uderzył piętami w bok Lita i kilkoma skokami pokonał odległość dzielącą go od Dorna, ale gdy unosił nogę, by zeskoczyć z siodła, Malcon nagle otworzył oczy, potrząsnął głową i krzyknął:
– Chowajmy się! Musimy się schować, szybko! Tam są jakieś skały! – Hombet skoczył w przód i pognał jak błyskawica w kierunku żółtego jęzora skał.
Hok gnał za Malconem, małe kępki ziemi i trawy uderzały go w twarz. Dopadli skał, Malcon zeskoczył pierwszy i pobiegł między nie, prowadząc Hombeta za sobą. Hok podążał za nim. W ciasnym przejściu nagle Malcon odwrócił się i zawołał:
– Jakieś wejście! Jaskinia, musimy tam wejść – wyjął miecz z pochwy i pierwszy wsunął się w półmrok.
Za nim wszedł w cień Hombet, a potem Hok i Lit. Jaskinia była spora, zmieściły się w niej dwa konie i obaj jeźdźcy. Malcon i Hok podeszli do wyjścia, posępny krzyk rozległ się znowu.
– Co to? Nie słyszałem o ptakach Yara – powiedział cicho Hok.
– To nie ptak – szepnął Malcon. – Lippys posiadł sztukę usypiania ludzi i wysyłania ich dusz, aby strzegły go przed wrogami. Człowiek może wytrzymać najwyżej dwa takie usypiania ale Lippys nie dba o to. Jego słudzy w każdej chwili przyprowadzą mu następną ofiarę. Patrz! – szepnął głośniej i pokazał Hokowi ręką na niebo.
Nisko nad lasem przemknął jakiś jasny cień, biała plama, która nie wiadomo dlaczego wydawała się ciemna i ponura. Gdy wpatrywali się w nią usłyszeli jeszcze jeden jęk. Nieforemna plama znikła za wierzchołkami drzew. Hok odwrócił się do Malcona.
– Skąd wiedziałeś?
Malcon odwrócił się i podszedł do Hombeta. Poklepał zwierzę po szyi.
– Mój pierwszy nauczyciel, Jogas… On powiedział mi o Yara, dzięki niemu postanowiłem tu wejść i walczyć z Magami, ale Jogas nie chciał mi powiedzieć wszystkiego. Uśpił mnie jakimś zielem i dopiero wtedy zaczął mówić. Co jakiś czas odzywa się w mojej głowie jego głos i pomaga. Tak było w Alei Szeptu, gdzie ciebie znalazłem i tak było teraz. Tylko że nie możemy na to za bardzo liczyć, widocznie Jogas też nie wiedział wszystkiego – Malcon westchnął i nagle rozejrzał się po jaskini. – Hej? Gdzie jest Ziga?
Hok rozejrzał się również, choć przypomniał sobie, że Ziga weszła w las jeszcze przed pojedynkiem z Litem.
– Nie wyszła z lasu, tam na polanie – pokazał palcem miejsce skąd przyjechali.
– Aha, to też pamiętam – skinął głową Malcon. – Miejmy nadzieję, że ten szpieg Zacamela jej nie zobaczył.
– I że nie zmylą jej ślady kopyt Lita – dodał Hok. Obaj spojrzeli na siebie. Malcon złapał za koniec jasnego wąsa i mocno pociągnął w dół, Hok, również niezadowolony, trzepnął ręką w udo.
– Wrócę tam po nią – powiedział i podszedł do Lita.
– Nie!
– Dlaczego? – Hok puścił wodze i podszedł do Malcona.
– Jeśli nawet Lippys dowie się, że w Yara jest jakiś wilk, jeśli nawet jest to jedyny wilk w całej krainie, to to jest w końcu tylko zwierzę, ale jeśli jego szpieg zobaczy któregoś z nas… – król położył rękę na ramieniu Hoka. – Poza tym nie wierzę, żeby Ziga nie znalazła mojego śladu. Poczekamy tu na nią trochę. Ta jaskinia może nam się kiedyś przydać – rozejrzał się po pieczarze.
Była dość wysoka, mogli w niej dosiąść koni i jeszcze zostałoby trochę miejsca nad głową. Od razu za wejściem rozszerzała się znacznie tworząc komnatę prawie okrągłą, prawie na wprost wejścia czarno rysowała się jakaś szczelina. Malcon poszedł w tamtym kierunku i po chwili Hok usłyszał jego gwizd i wołanie.
– Chodź tu! To chyba jakiś korytarz – Malcon zniknął za załomem, którego cień jeszcze przed chwilą udawał szparę.
Hok zrobił dwa kroki w kierunku Malcona, gdy tamten wyszedł z korytarza do jaskini.
– Nic tam nie widać, trzeba mieć pochodnie – powiedział zniechęcony. – Nie wiem, czy warto tracić czas na łażenie pod ziemią. Z drugiej strony… – urwał widząc, że Hok patrzy w górę i wygląda jakby wcale go nie słuchał.
– Nietoperze – powiedział Hok. – Na pewno przed chwilą ich nie było. Nie było ani jednego, a teraz wiszą cztery. Widzisz? – pokazał palcem, choć Malcon doskonale widział skórzaste worki zaczepione o strop jaskini.
– Mam nadzieję, że to nie są szpiedzy Magów – powiedział wolno.
Myślę, że nie możemy tracić czasu na zastanawianie – Hok przysunął się do Hombeta i, nie spuszczając z oczu nietoperzy, odwiązał łuk. Rzucił go Malconowi. Schylił się, podniósł dwa spore kamienie z posadki i podszedł do wejścia. – Stań tam, przy korytarzu i strzelaj. Gdyby chciały uciekać, będę je tu zatrzymywał, a ty nie pozwól im wrócić do korytarza.
– Czy naprawdę sądzisz, że to szpiedzy Magów? Nie możemy mordować wszystkiego, co rusza się w Yara – Malcon stał z łukiem w dłoni, ale lewa ręka wyciągnęła z kołczanu strzałę i założyła ją na cięciwę.
Hok wzruszył ramionami. Podrzucał lekko kamień, starając się wyważyć go, uchwycić jak najwygodniej. I wtedy cztery worki oderwały się od stropu i z cichym świstem przeleciały nad głową Malcona. Król szybko odwrócił się z napiętym łukiem, jednak nie było już do czego strzelać, Hok zamachnął się, ale nietoperze leciały tak, że przez cały czas w tle stał Malcon. Kamień upadł na podłogę, a strzała wróciła do kołczana. Nie powiedzieli ani słowa. Wszystko było jasne.
Hok pierwszy doskoczył do wejścia i wychylił się, patrząc w niebo. Malcon stał obok Hombeta. Przywiązywał łuk i kołczan, zerkając w stronę Hoka, ale przede wszystkim patrzył w koniec jaskini, gdzie przed chwilą znalazł wejście do tego samego korytarza, w którym zniknęły nietoperze.
– Chyba możemy wyjść – Hok rzucił to przez ramię i syknął: – Lit! Koń zastrzygł uszami i ruszył w kierunku pana. Malcon odczekał chwilę, by Hombet nie zbliżył się zbytnio do wierzchowca Hoka i również poszedł w kierunku wyjścia.
– Nie! Leci znowu – usłyszał nagle i w tej samej chwili Lit cofnął się.
Nagle w jaskini zrobiło się ciasno, konie wycofywały się, Malcon usiłował przejść między nimi bliżej wyjścia, tylko Hok stał nieruchomo przyklejony do ściany z wysuniętą ostrożnie głową. Gdy Malcon dotarł w końcu do niego pokazał palcem coś, co wyglądało jak skaza na niebie, malutki obłoczek tuż nad lasem, z którego niedawno wyszli.
– Co robimy? – zapytał nie odwracając głowy. – Czy to coś może nas zaatakować?
– Nie wiem, Jogas nic mi o tym nie mówił. Chyba nie.
– No to co robimy? – powtórzył Hok. – Tu na pewno zaraz coś się będzie działo, a tam na pewno zobaczy nas ten szpieg.
– Poczekajmy chwilę aż odleci. Jeśli do tego czasu nic się nie stanie… – Malcon odwrócił się i popatrzył w głąb jaskini -… Patrz! – szarpnął za ramię Hoka, który nie odrywał oczu od oddalającego się zwiadowcy Magów. – Tam! Ziga… – uśmiechnął się.
Teraz i Hok zobaczył wilczycę, biegnącą szybko w ich stronę. Nie węszyła, co mogłoby uświadomić komuś, że idzie po tropie, widocznie ślad był wyraźny. Malcon wysunął się nieco z wyjścia i cmoknął dwa razy. Ziga od razu skręciła porzucając trop i skierowała prosto w ich stronę. Po chwili była w jaskini. Malcon klepnął ją kilka razy po grzbiecie i zwrócił się do Hoka:
– Widzisz coś? Wychodzimy?
W tej samej chwili Ziga warknęła cicho, a gdy Malcon spojrzał na nią, zrobiła trzy kroki i stanęła przy nim wyraźnie odgradzając go od korytarza w końcu jaskini. Malcon i Hok sięgnęli do mieczy i stanęli po obu stronach wejścia. Chwilę nic się nie działo, a potem zalegające w tunelu ciemności zmiękły, a na ścianach pojawił się nikły blask. Gdy Malcon odwrócił się do Hoka i otworzył usta, by zaproponować ucieczkę, usłyszeli hałas od strony wejścia do jaskini i zanim zdążyli chociażby obejrzeć się, coś grzmotnęło o skałę i plama dziennego światła dotychczas wpuszczana do pieczary zniknęła, jakby ktoś narzucił na słońce olbrzymią skórę. Po wejściu nie został nawet ślad. Potężne kamienne drzwi odcięły ich od światła. Ale w jaskini nie było ciemno, coraz wyraźniejszy blask oświetlał przeciwległy jej koniec i na granicy słyszalności docierał do nich odgłos kroków.