– Jeśli puścimy je wolno, wrócą do Tiurugów? – zapytał Malcon.
– Tak, a jeśli zabijemy – ścierwo ściągnie różne drapieżniki, a te z kolei Tiurugów. Nie mamy wyboru.
Zatrzymali wierzchowce, zeskoczyli na drogę i wprowadzili je w las w miejscu, gdzie krzewy były szczególnie gęste. Przedarli się przez zbity kłąb splątanych gałęzi. Ziga swoim obyczajem bezszelestnie zniknęła w lesie, konie potykały się, szarpały wodze, ale żaden z nich nawet nie parsknął. Po kilkudziesięciu krokach Malcon zaczął kluczyć pomiędzy kępami krzewów i wysokimi drzewami.
Nagle poczuł na policzku podmuch powietrza nieco chłodniejszego od wilgotnego, parnego, otaczającego ich w gęstwinie. Skierował się w tę stronę i po chwili wyszli na polanę porośniętą niskimi, sięgającymi do kolan, czasem tylko nieco wyższymi trawami. Malcon zrobił kilka kroków i zatrzymał się. Badał wzrokiem okolicę czekając na Hoka.
– Tu im będzie dobrze – powiedział król Enda. – Na pewno potrafią sobie poradzić z tymi badylami – odwinął jeden sznur bogo i wyciągnął w stronę Malcona. – Spętaj mojego konia – poprosił – Czuję, że za chwilę postara się mnie zrzucić lub uciec, wtedy pozostałe też sprawią nam kłopot.
Malcon zeskoczył z Hombeta i szybko spętał wierzchowca Hoka. Potem razem spętali pozostałe konie i wyprostowali się. Hok uśmiechnął się, kiwając lekko głową.
– Najlepiej będzie, jeśli tutaj powalczę trochę z Litem – i widząc zmarszczone brwi Malcona dodał: – Nazwałem go Lit – Wierny.
– Jesteś go pewien?
– Jeśli go teraz poskromię, nie zdradzi mnie nigdy. Objeździłem dziesiątki koni. Będziemy walczyć – zatarł dłonie i błysnął zębami. – A potem poszukamy Mezara – nabrał powietrza w płuca i wypuścił je z sykiem wydymając wargi. – Odejdź z Hombetem trochę dalej, zabieram się do Lita.
Podszedł do tiuriuskiego konia, kilkoma ruchami zerwał pęta i błyskawicznie wskoczył na siodło. Nie poprawiał się i nie wiercił, od razu zajął najwłaściwszą pozycję. Ściągnął wodze i uderzył konia piętami. Lit skoczył do przodu, posłusznie skręcał, zatrzymywał się i ruszał, ale trwało to tylko kilka chwil, potem Malcon zauważył, że koń jakby zawahał się przed wykonaniem skoku przez wał trawiska. To była zapowiedź, chwilę potem Lit uniósł głowę i przestał reagować na rozkazy jeźdźca. Wykonał serię skoków, odbijając się wszystkimi czterema nogami od podłoża. Hok lekko kołysał się na grzbiecie, ale Malcon nie miał wątpliwości, że nie spadnie, jeśli koń nie wymyśli czegoś lepszego.
Lit runął do przodu, po kilku krokach galopował wściekle ubarwiając szalony pęd nagłymi skokami w bok. Hok popuścił wodze nie reagując zupełnie na pomysły wierzchowca, siedział po prostu w siodle. Jednakże po chwili, gdy Malcon tracił już prawie ich z oczu, wykonał krótki ruch lewą ręką i głową. Lita została z wielką siłą wykręcona w bok. Zaskoczony koń skręcił posłusznie i wrócił takim samym galopem do miejsca, z którego przed chwilą rozpoczął swój bieg.
Zatrzymali się piętnaście kroków od Malcona, z pyska Lita spadło kilka płatów śnieżnobiałej piany, Hok siedział wyprostowany ze wzrokiem utkwionym w uszy konia. W pewnej chwili krzyknął coś głośno i zadarł wodze, Lit szarpnął głową, wstał na tylnych nogach i okręcił się dookoła własnej osi. Gdy opadł, stał chwilę spokojnie, ale po krótkiej chwili zwalił się na trawę, Hok zeskoczył i trzymając wodze w jednej ręce, drugą złapał cienką gałązkę i smagnął nią konia po brzuchu, od razu wskoczył na siodło gdy tylko Lit postanowił wstać na cztery nogi. Koń skoczył kilka razy w górę i stanął ciężko dysząc. Hok siedział jeszcze chwilę, potem puścił wodze i powiedział coś cicho. Lit drgnął i ruszył do przodu. Podszedł na odległość kilku kroków do Malcona i skręcił w lewo posłuszny uciskowi łydki jeźdźca. Malcon podniósł w górę dłoń i uśmiechnął się, wiedzieli obaj, że koń podporządkował się całkowicie Hokowi. Wykonywał posłusznie skręty, stawał, zrywał się do kłusu, płynnie przechodził w galop, kładł się w wysokiej trawie znikając Malconowi z oczu. Przychodził na wezwanie.
Gdy wreszcie Hok podjechał do Malcona i zeskoczył z konia usłyszał:
– Z przyjemnością obejrzałem tę zabawę. Jesteś znakomitym jeźdźcem.
– Mówiłem ci, że ujeździłem dziesiątki koni. Mój naród wędruje ciągle po świecie, potrzeba nam koni. Hodujemy je, sprzedajemy i z tego, między innymi, żyjemy. I z psów – dodał ściągając z Lita siodło.
Kępą trawy wytarł mocno grzbiet i brzuch wierzchowca, wreszcie puścił go wolno. Odwrócił się do Malcona.
– Takie pojedynki urządza się, gdy nie można inaczej poskromić zwierzęcia albo gdy nie ma czasu. Ale psy są gorsze – uśmiechnął się. – Miałem jednego psa z Caldy – przykucnął na piętach. – Piękne zwierzę, bojowy, świetny węch, mądry jak człowiek, ale czasami przestawał słuchać. I wtedy Przewodnik Psów kazał mi się go pozbyć. Przez niego inne stają się nerwowe – wyjaśnił. – Postanowiłem urządzić pojedynek, chociaż jeszcze nigdy przedtem nie robiłem tego z psami, byłem za młody. Ubrałem się w grube skóry, wziąłem bat i poszliśmy na polowanie. Najpierw wszystko było w jak najlepszym porządku – Naumo wziął ślad dzika i prowadził mnie po nim, a potem nagle przestało go to interesować. Nakrzyczałem na niego, ale nic sobie z tego nie robił więc uderzyłem go z całej siły batem. I wtedy on skoczył mi do gardła, zdołałem się uchylić, wczepił się tylko w lewe ramię. Mimo tych wszystkich skór odjęło mi władzę w ręce, a prawą niewiele mogłem zrobić – byłem za grubo ubrany. Biłem go ile sił batem, aż wypadł mi z ręki, a Naumo – nic. To był pies z Caldy, milczał i żuł moje ramię, zbliżając się coraz bliżej do szyi. To nie było śmieszne – powiedział Hok i błysnął zębami. – Czułem, że za chwilę mnie zabije, czułem jego oddech na uchu i nic nie mogłem zrobić. Zwaliłem się na niego całym ciężarem, myślałem, że mu połamię żebra, ale gdzie tam! Dobierał się już do mojej krtani.
Hok sięgnął ręką, wyrwał jedną trawkę i zaczął ją gryźć. Oczy błyszczały mu rozgrzane wspomnieniami.
– No! Mów w końcu, jak się uratowałeś? – zapytał Malcon niecierpliwie.
Hok spojrzał na niego i spoważniał.
– Szarpnąłem się, odwróciłem głowę i… – zawiesił na chwilę głos -… ugryzłem go w nos! – zakończył i roześmiał się. – Chachaa… Ugryzłem go w nos! Hiii!
Pisnął jak mały szczeniak, puścił mnie i wbił swój obolały nos w chłodny mech. Rozpaczał jak wykastrowany wieprz. Reszta była prosta – wstałem, podszedłem do niego i kazałem poszukać śladu. Popiszczał chwilę, a potem wziął ślad i pracował na nim jak nigdy dotąd. I już nigdy nie miałem z nim… żadnych kłopotów – zakończył niechętnie Hok i wstał.
– Co się z nim stało? – zapytał Malcon, mimo że czuł nagłą niechęć Hoka.
– Zjedliśmy! – Hok wykrzyknął to prawie. – Była ciężka zima i ciężkie przejście w górach. Trzeba było ratować dzieci i kobiety. Bez nich Enda wymrą. Jedziemy? – zapytał nagle.
Malcon skinął głową i również podniósł się z trawy. Podeszli do koni, osiodłali je i zaciągnęli popręgi. Hok pierwszy dosiadł swego wierzchowca i powiedział:
– Postarajmy się, żeby Lit zachował swój tiururski zapach, będziesz jechał pierwszy, a ja za tobą. Może dzięki temu trudniej będzie znaleźć twój ślad. Dobrze?
– Dobrze – Malcon delikatnie uderzył Hombeta piętami i odjechał kilka kroków od Lita. – Ale znasz kierunek? Jak znajdziemy zamek Mezara?
– Na razie musimy jechać niedźwiedzią ścieżką, cały czas w kierunku słońca – dodał.
– Wiem, wiem! – Malcon rozzłościł się, że Hok traktuje go jak dzieciaka, odwrócił konia i ruszył kłusem.
Chwilę potem złość minęła, zerknął przez ramię na Hoka, jadącego dziesięć kroków za nim i zobaczył uśmiech tamtego. Poklepał Hombeta, koń przeszedł do galopu. Przed nimi wyrastała coraz wyższa ściana ciemnego lasu, nieco bardziej w prawo wystawały z szeregu wysokich drzew żółte skały. Gdy podjechali bliżej Malcon zobaczył, że między drzewami rosną jakieś krzewy o długich i cienkich liściach, podobne do licynii, ale gdy Malcon dotknął jednego z liści, przejechał po jego brzegu końcem palca, ze zdziwieniem poczuł pieczenie i zobaczył kropelką krwi, wypływającą z cienkiego cięcia. Odwrócił się do Hoka.