Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Myślałem nad tym sporo czasu i doszedłem do takich samych wniosków.

Mike odłożył kartki na stół i zamknął kasetkę ze szczątkami miecza.

– Oczywiście wykluczasz, że to falsyfikat? – stwierdził.

– Jasne! Pergamin, liternictwo, styl – wszystko się zgadza. Mam ekspertyzy – Paul machnął ręką. – Słuchaj. – podszedł do Mike’a i klepnął go w ramię. – Dajmy sobie spokój. Jest w tej historii coś, co wciąga, wiem po sobie. Wypijemy coś mocniejszego i pójdziemy do dzieci, co? Wezmę wiatrówkę, chłopcy sobie postrzelają. Chris to uwielbia.

– Dobrze – uśmiechnął się Mike. – Wygląda jakbyś miał wyrzuty sumienia – powiedział już na schodach.

– Bo chyba mam. Wyglądałeś jakbyś… Aj! – krzyknął nagle. – Zapomniałem sprawdzić… – zmarszczył brwi.

– Co? – zatrzymał się Mike.

– Ten gwizd – powiedział Paul wolno. – Pierwszy raz słyszałem gwizd, chciałem to wyjaśnić i zapomniałem. Nieważne. Zobaczę później.

Zeszli prawie na sam dół.

– Dziwne – powiedział nagle Mike, gdy Paul wyminął go i stał już w drzwiach salonu. – Ja też zapomniałem coś sprawdzić.

– A co?

– Wydawało mi się, że rękojeść była cieplejsza niż gdy dotknąłem jej pierwszy raz – odpowiedział Mike.

Wyminął gospodarza i wszedł do salonu. Podszedł do drzwi na taras i przystanął w progu. Nabite na czubki drzew słońce oświetlało Mike’a od przodu i może dlatego wydał się stojącemu na nim Paulowi wyższy i cięższy niż jeszcze przed chwilą na schodach.

Plama księżycowego światła bezszelestnie wsunęła się na pościel i po krótkiej wędrówce osiadła na twarzy śpiącego. Mike poruszył ręką i obudził się. Chwilę patrzył w obcy sufit z dworna rzędami małych plafonów, potem, gdy już przypomniał sobie wydarzenia wczorajszego dnia, podniósł się i przyjrzał Helen. Spała. Muki ułożył się pod drzwiami i sapał głośno. Poderwał się, słysząc szelest pościeli i spojrzał Mike’owi w oczy. Mike przyłożył palec do ust i syknął. W odpowiedzi ogon wodołaza wykonał kilka energicznych wahnięć, z głuchym stuknięciem uderzając o framugę drzwi.

Mike wyskoczył z łóżka i na palcach podszedł do wyjścia. Bezszelestnie wyślizgnęli się na korytarz i zeszli do salonu. Mężczyzna otworzył drzwi na taras i zabierając ze sobą papierosy wyszedł na chłodne płyty. Pies radośnie wybiegł na trawę polany i penetrował teren nasycony obcymi zapachami. Dym papierosa ulatywał miękkimi zwojami i rozpraszał się w nieruchomym powietrzu. Muki zarzucił nocny zwiad i usiadł przed Mikiem. Podrapany za uszami zadrżał z radości. Poderwał się natychmiast, gdy Mike strzelił niedopałkiem w rozsrebrzoną blaskiem księżyca ciemność. Razem weszli na piętro. Pies szedł tuż obok nogi Mike’a nie zauważając, że jego pan mija drzwi sypialni i ostrożnie wchodzi do gabinetu. Muki wcisnął się za nim. Mike rozejrzał się po pokoju, a potem skierował w stronę stołu i od razu otworzył kasetę. Rękojeść leżała w wymodelowanym gnieździe. Mike patrzył chwilę i potem wziął ją do ręki. Była ciepła, jakby ogrzana czyjąś dłonią. Jej ciężar, wyraźnie wyczuwalny w pierwszej chwili, ulatywał, stawała się coraz lżejsza, po kilkunastu sekundach Mike nie czuł już jej wagi, ale nie było to podobne do trzymania czegoś lekkiego, cały czas wiedział, że rękojeść tkwi w jego dłoni, że jest duża, że powinna być ciężka. Jej waga pozostała bez zmian, to on stał się silniejszy. Zacisnął palce i uniósł dłoń. Przeciął od góry na ukos strugę księżycowego światła. Muki odsunął się tyłem i cicho warknął, słysząc melodyjny świst.

1.

Wstawał słoneczny dzień. Plama ciepłego światła długą chwilę wędrowała po ścianie, aż ześliznęła się na twarz śpiącego. Kilka razy pokręcił głową, odwrócił ją, w końcu otworzył oczy, zmrużył je, oślepiony, zamknął znowu i usiadł na pościeli, unikając jaskrawego światła i ciepła wiosennego słońca. Malcon Dorn, następca tronu Laberi, ujął twarz w dłonie i przetarł oczy. Usłyszał skrzypnięcie drzwi z tyłu i odwrócił się.

– Najjaśniejszy panie! – stary Laber skłonił się w niskim powitaniu.

– Co ci jest? – spytał zdziwiony Malcon.

– Jesteś od dziś królem, panie, już nie królewiczem – wyprostował się sługa i poważnie spojrzał w twarz młodzieńca.

– No, no! – pokręcił głową Malcon. – A więc nikt nie sprzeciwił się woli mego ojca? Czyżby pięć dni to za mało, żeby moi wrogowie odważyli się wystąpić otwarcie? Skoro tego nie uczynili, należy oczekiwać próby przewrotu. Nie knują przypadkiem czegoś przeciwko mnie?

– Wolę myśleć, że nie masz wrogów w swoim królestwie, panie.

– Mam, mam. Dobrze o tym wiesz – Malcon odrzucił lekką narzutę i wstał. Rozejrzał się po komnacie.

– Gdzie Ziga?

– Od trzech dni, od czasu gdy ją kopnąłeś, panie, i gdy cię ugryzła, śpi pod drzwiami. Pewnie czuje swoją winę – Laber podszedł do króla i wyciągnął rękę. Na jego przedramieniu wisiała czarna koszula, tego samego koloru spodnie i zielony pas.

– O nie! – parsknął Malcon. – Ona czeka aż ją przeproszę i muszę to zrobić. Powiedz… Czy ja w ciągu tych czterech dni… coś… – zawiesił głos i nie dokończył zdania, ale Laber doskonale zrozumiał pytanie.

– Nie, panie. To były zwykłe uczty pogrzebowe.

Laber powiedział to jakimś dziwnym tonem, właściwie bez przygany, ale Malcon poczuł się nieswojo. Ostatecznie trudno winić go za to, że przez ostatnie cztery doby ucztował, pił, weselił się, śpiewał. Wszyscy to robili.

– Jakoś dziwnie to powiedziałeś – zmarszczył lekko brwi i wziął z rąk Labera koszulę.

– Nie zwracaj na to uwagi, królu. Jestem stary i…

– Nie usprawiedliwiaj się – przerwał Malcon. – Nie jesteś niczemu winien. Dziwi mnie tylko, że rażą cię obyczaje panujące u nas od wieków – Malcon wciągnął koszulę i zawiązał pod szyją ozdobne frędzle.

– Nie zawsze tak było! – wyrzucił nagle z siebie Laber i spojrzał Malconowi w oczy. – Kiedyś śmierć czczono czynem, a nie pijatyką. Honca, nazwany potem Biesem, po śmierci ojca, zanim uroczyście się koronował, ruszył na Południową Xyi i na dźwięk jego imienia przez kilka pokoleń nawet psy uciekały do lasu. Królowa Lara opasała sześć miast murami, by uczcić pamięć swego rodzica. A Lezinic… Ale to było dawno temu – ściszył głos jakby wycofując się z wcześniejszej wypowiedzi.

– Dawno temu… Kiedyś… – Malcon usiadł i wciągnął wąskie spodnie. – Wy, starzy, zawsze tak mówicie. Ja też tak pewnie kiedyś będę mówił – wstał, ugiął kilka razy nogi w kolanach. – Otwórz drzwi.

Laber podszedł do drzwi i uchylił je.

– Ziga! Chodź tu, damo! – zawołał Malcon. Przez chwilę szpara pozostawała pusta, potem pojawił się w niej srebrnoszary łeb potężnej wilczycy. Weszła do komnaty i zatrzymała się tuż za progiem. Malcon przykucnął i chwilę patrzył w jej zielone oczy.

– No? Chodź tu – powtórzył. – Nie gniewaj się. W końcu – ugryzłaś mnie, to chyba wystarczy? Co? Nooo?

Wilczyca stała jeszcze chwilę jakby rozważała słowa Malcona. W końcu podeszła i położyła łeb na jego ugiętym kolanie. Malcon delikatnie przejechał dłonią po jej głowie, przytulił się policzkiem do nasady nosa. Trwali tak chwilę, a potem Malcon poderwał się i klasnął w dłonie.

– Co dzisiaj mam robić? Wszystko wyleciało mi z głowy. Chcę pić – mlasnął językiem.

Laber odwrócił się i podszedł do drzwi, wychylając głowę na korytarz rzucił kilka słów. Po chwili do pokoju wpadł młody pachołek niosąc duży dzban w wyciągniętych przed siebie dłoniach. Malcon powąchał zawartość i przejechał językiem po wargach. Podniósł dzban i zaczął pić. Pachołek i Laber patrzyli w milczeniu jak coraz wyżej podnosi dzban i coraz bardziej go przechyla, trwało to dłuższą chwilę, a gdy Malcon oderwał naczynie od ust, nie było w nim już kropli kwasu. Król westchnął głęboko.

– Laberze – powiedział uroczyście. – Wybaczam ci wszystkie dotychczasowe winy i wszystkie przyszłe, bylebyś zawsze ratował mnie takim napojem.

– Rad jestem, że ci smakuje, królu. A skoro wybaczasz mi wszystkie występki, to popełnię jeszcze jeden i powiem, że stokroć bardziej byłbym rad, gdybyś pił kwas co rano i nigdy jako lekarstwo.

4
{"b":"100648","o":1}