Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Do zamku? – zdziwił się. – To wy nie wiecie? – obejrzał się na Kaplana.

Tamten nie odwzajemnił spojrzenia i Malcon znowu wbił spojrzenie w jego źrenice.

– Mezar nie ma zamku – powiedział Pashut. – On mieszka w wydrążonej górze. Z zewnątrz nie ma do niej dostępu. Mezar bardzo rzadko opuszcza swoją górę, wtedy zjeżdża po gładkim, pionowym stoku góry na małej platformie. Nigdy tam się nie dostaniecie.

– Poczekaj – Malcon podniósł rękę i chwilę się zastanawiał. – Zostawmy to na później, na razie chcemy tam się dostać. Czy da się tam dojechać konno? Ciągle coś lata, jakieś dziwne stwory…

– To dusze jego jeńców pełnią straż – odezwał się Kaplan. Miał dar zaskakiwania rozmówców – odzywał się i milkł na dłuższy czas, by znowu odezwać się niespodziewanie. Prawie codziennie jedno Latające Oko śledzi każde poruszenie w Yara. – Nie dotrzecie nawet do połowy drogi, a już was odkryją.

– A w nocy? – zapytał Hok.

Pashut prychnął głośno, a Kaplan poruszył się gwałtownie. Jego prawa ręka zatrzepotała i legła z powrotem na kolanie…

– W nocy nawet Magowie nie wychodzą ze swych nor. Wyzwolili siły, nad którymi sami już nie panują. Nikt z nas nie ośmieli się wyjść z jaskiń po zapadnięciu zmroku – wzdrygnął się i szybko dorzucił jeszcze jedno polano do ogniska.

– Spaliśmy w lesie i właściwie nic się nie stało – powiedział bez przekonania Hok.

– No to macie szczęście. Następnej nocy moglibyście nie przeżyć – Pashut plasnął dłonią o udo i oblizał wargi. – Jest inna możliwość… – dodał cicho.

– Jaka? – jednocześnie zapytali Malcon i Hok. Pashut westchnął i przyjrzał im się, jakby przedtem mieli inne twarze.

– Można tam chyba dojść korytarzami jaskiń – rzucił.

– Można? Chyba? – szybko zapytał Hok.

– Właśnie tak. Jeden z nas być może zna tę drogę. Ten właśnie człowiek to jedyny znany nam mężczyzna, który uciekł z rąk Magów. Nie jest Pia, ale ufamy mu bezgranicznie. Spędził noc w lesie… – dodał bez związku z poprzednimi słowami.

– I dlatego stracił wzrok? – Malcon zmrużył oczy i spojrzał na Pashuta.

Tamten przyglądał się uważnie Malconowi i w końcu kiwnął kilka razy głową.

– Tak. To Kaplan. Jeśli zgodzi się, będzie waszym przewodnikiem i wtedy być może dotrzecie pod samą górę Mezara podziemnym przejściem.

Kaplan podniósł obie ręce i przejechał dłońmi po włosach, opuścił głowę, tak że nikt nie widział jego oczu, i trwał tak chwilę. Potem podniósł głowę i spojrzał prosto w oczy Malcona. Od tego pustego, martwego spojrzenia zimny dreszcz przebiegł po plecach Dorna.

– Zaprowadzę was. Jeżeli chcecie – powiedział Kaplan.

– Trafisz? – odwrócił się do niego Pashut. – Nigdy tam później nie chodziłeś, a do nas przyszedłeś w gorączce…

– Będę miał pomocników – krzywy hak spomiędzy oczu Kaplana zwisł jeszcze niżej i dotknął górnej wargi.

– Aa… – kiwnął głową Pashut. – Jego zwierzęta – wyjaśnił Malconowi i Hokowi. Wstał i podniósł rękę w pożegnalnym geście. – Wypocznijcie teraz, wyruszycie, kiedy będziecie chcieli. Konie zostawcie u nas, nie przejdą korytarzami. Zresztą porozmawiamy jutro – pochylił głowę i wyszedł pierwszy. Kaplan pożegnał się w ten sam sposób.

5.

Korytarz był wąski, tak że worki z prowiantem co chwilę szurały o ściany, a broń, choć przesunięta jak to tylko było możliwe na boki, uderzała czubkami pochew i nieprzyjemnie zgrzytała. Na szczęście sufit był wysoko, więc przynajmniej o głowy nie musieli się martwić. Tym bardziej, że pierwszy szedł Kaplan, wyższy od nich o pół głowy i dopóki szedł wyprostowany nie musieli obawiać się zderzenia ze skalnym sklepieniem.

Wyszli – jak powiedział im przy pożegnaniu Pashut – wczesnym świtem i Malconowi wydawało się, że nadeszła już pora obiadu. Myśl ta natrętnie kołowała po głowie, i nawracała, choć nie czuł głodu, raczej chciał sprawdzić, czy się nie pomylił w obliczeniach. Zawołał w końcu:

– Chyba już południe?

Kaplan potrząsnął przecząco głową. Szedł równo, szybko, wcale nie jak ślepiec, nie przejmował się tym, że korytarz co jakiś czas łagodnie skręcał – wykuty był w miększej niż reszta skał żyle wapniaka – i tak jak wszyscy niósł pochodnię.

– Skąd wiesz? – Malcon przyspieszył nieco i zbliżył się do Kaplana.

Tamten wzruszył ramionami.

– Po prostu wiem. Brak Wzroku rozwija inne zdolności.

– A jak zabraknie nam pochodni? – Malcon nie tyle martwił się o zapas pochodni, ile nudził się w tym milczącym marszu. Nie mógł rozmawiać z Hokiem, bo większość pytań, na które odpowiedzi chciałby uzyskać, dotyczyła Pia, a wydawało mu się nieuprzejmym rozmawiać o tym w obecności Kaplana. Z kolei rozmowa z przewodnikiem nie wychodziła, milczał uparcie, a zapytany udzielał krótkich odpowiedzi i milkł.

– Boisz się ciemności? – zapytał Kaplan, a Malcon, choć bardzo chciał, nie znalazł w tym pytaniu drwiny.

– Oczywiście, że nie – odpowiedział spokojnie.

– To źle – rzucił Kaplan i nawet odwrócił lekko głowę, jakby chciał, aby Malcon dobrze go usłyszał. – Tu, w Yara, trzeba się bać. Tylko wtedy można przeżyć. Nieustraszeni giną tu szybko.

Malcon obejrzał się i zobaczył, że Hok mruga porozumiewawczo okiem. Kiwnął też kilka razy głową na znak, że słyszy wszystko. Malcon odchrząknął i zapytał:

– Czego trzeba się bać? Chyba powinieneś nam powiedzieć, będzie nam łatwiej… Odpowiedz nam…

– Nie! – po raz pierwszy Kaplan powiedział coś głośniej niż trzeba było, aby rozmówca usłyszał. Malconowi wydało się, że przygarbił się trochę, ale od razu przyjął normalną, wyprostowaną postawę i dodał ciszej i spokojnie:

– Nie pamiętam niczego, co mógłbym komukolwiek opowiedzieć. Po prostu trafiłem do piekła. Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć samemu.

Szli równym krokiem, w niezmiennej kolejności czasem tylko Kaplan zwalniał nieco – zdarzało się to wtedy, gdy wracał któryś z nietoperzy, wyprzedzających wyprawę. Zdarzyło się tu już kilkanaście razy, a za każdym przylotem posłańca Malcon czuł lekką falę niechęci. Starał się tego nie okazywać, zdawał sobie sprawę z korzyści – w końcu to te właśnie zwierzęta skierowały na nich Pia – jednak zrezygnowałby z ich usług, gdyby to od niego zależało. Zawsze uważał je za posłańców ciemności i nie mógł uwierzyć, że mogą także służyć dobru. Gdy kolejny raz jeden z dwu zwiadowców ześliznął się z ramienia Kaplana i bezgłośnie zniknął w ciemnościach Malcon zrobił kilka szybkich kroków i dotknął ramienia przewodnika, otworzył usta, ale nie zdążył o nic zapytać, bo Kaplan rzucił się w bok, jakby dotknięcie go sparzyło, uderzył w ścianę bokiem i odwrócił się wystawiając do przodu pochodnię. Malcon odskoczył w tył unikając oparzenia. Położył rękę na rękojeści miecza. Z tyłu usłyszał szybkie kroki Hoka.

– Nie dotykaj mnie! – krzyknął Kaplan.

– Co się stało? – zapytał Hok i chwycił ramię Malcona.

– On mnie dotknął – wolniej i ciszej powiedział Kaplan. – Nie dotykajcie mnie. Jestem Ileazem. Dotykała mnie Yara, ale nie chciałbym, żebyście i wy to robili.

– Dlaczego? – Malcon odzyskał głos. Poczuł, że twarz mu płonie a palce zaciśnięte są na rękojeści i drżą jakby zaczęły żyć samodzielnym życiem.

– Jestem Ileazem – powtórzył Kaplan, jakby to wszystko wyjaśniało.

– Nie rozumiem – powiedział Hok.

Kaplan zrobił dwa kroki w tył, odwrócił się i bez słowa poszedł korytarzem, Malcon obejrzał się na Hoka, niemal jednocześnie wzruszyli ramionami. Król otworzył usta, ale Hok położył palec na wargach i pokazał brwiami paplana. Malcon westchnął i ruszył przodem, puścił wreszcie rękojeść miecza i poprawił worek z żywnością. Chwilę szedł trzymając swoją pochodnię opuszczoną w dół, by tłuszcz nadtopił się i spłynął w płomień, a gdy rozpaliła się jaśniej, podniósł ją w górę i poszedł za Kaplanem. Przypomniał sobie Jogasa i jego rady, które nagle pojawiały się w głowie, postanowił usłyszeć teraz, kiedy nie potrzebował pomocy, wszystko, co powiedział mu strażnik Uta-Dej, zmarszczył brwi i wysilił umysł, po chwili zabrakło mu tchu, bo wstrzymał oddech, a i tak niczego w swoim mózgu nie znalazł. Albo rady Jogasa wyczerpały się, albo wypływały tylko w razie konieczności i potrzeby. Malcon spróbował jeszcze raz i potem jeszcze, ale nic z tego nie wychodziło. Chwilę zastanawiał się, co mogło przestraszyć Kaplana, co go oślepiło i dlaczego nie chciał być dotykanym przez innych, ale zbyt mało wiedział i widział. Yara dopiero musnęła go swym ohydnym dotykiem. Czuł to, lecz nagle, nie wiadomo pod wpływem czego, postanowił na postoju wypytać dokładnie Kaplana i zrezygnować z jego usług, jeśli nie odpowie na wszystkie pytania.

20
{"b":"100648","o":1}