Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Hok wolno, jakby namyślał się, odpiął sztylet i podał go Denowi. Dwa razy otworzył usta, ale nic nie powiedział. Dopiero gdy Den odsunął się od podstawy Greez i zaczął uważnie przyglądać się skale, szukając szczelin i występów, które ułatwiłyby wspinaczkę, Hok splunął i powiedział cicho: – Dasz radę?

– Nie wiem – głos Dena nabrał głębszych, dudniących tonów gdy mówił z zadartą głową. – Bardzo bym chciał, ale nie myśl, że dokonuję jakiegoś bohaterskiego czynu – zerknął na Hoka i chyba po raz pierwszy od chwili, gdy się poznali, lekki uśmiech poruszył wargi chłopca.

– Albo dostanę się do stajni, albo spadnę, a jeśli nie wejdę, to tak czy inaczej nie przeżyję tu nocy. Nawet nie masz pojęcia co będzie się tutaj działo. A do nocy niewiele czasu zostało.

Odwrócił się i podszedł do skały. Hok również zbliżył się do niego. Stał chwilę z rękami zgiętymi w łokciach, aby łapać Dena, gdyby spadał, ale zaraz odszedł i zwrócił się do Pashuta i jego łudzi:

– Bierzcie swoje skóry i chodźcie tu. Po pięciu na jedną Pashut odwrócił się do swoich ludzi i wydał rozkaz, piętnastu najbliższych jeźdźców zeskoczyło z koni i szybko odczepiło od siodeł duże skóry. Podbiegli do Hoka, obok którego stał już Pashut.

– Rozciągnijcie skóry i stańcie pod nim – Hok wskazał głową wspinającego się wolno w górę Dena. – Jeśli odpadnie od skały, łapcie go w nie.

Pia podeszli pod skałę i ustawili się pod Denem.

– Myślisz, że to pomoże? – Pashut zadarł głowę i przyjrzał się szerokiemu otworowi prowadzącemu do stajni.

– Jeśli spadnie z samej góry… – Hok wzruszył ramionami.

Usiadł na ziemi i wziął w usta koniuszek cienkiego rzemyka zwisającego z kołnierza. Wbił zęby w skórę, wykrzywiając twarz. Patrzył chwilę na Dena, wolno, uparcie wpełzającego na skałę. Odwrócił na chwilę głowę i popatrzył na dwunastu Pia siedzących na koniach i również patrzących na Dena. Westchnął głęboko. Pashut minął go podchodząc do swoich ludzi. Wydał krótki rozkaz i trzech wojowników galopem rozjechało się w różne strony. Hok patrzył jak wjeżdżają na pierwsze wzgórza i zsiadają z koni. Pashut podszedł do niego u usiadł obok.

– Co będzie jak się nie wdrapie? – zapytał.

– Bardzo źle będzie – mruknął Hok. – Czeka nas noc…

– Może roześlę resztę, aby szukali jakiegoś schronienia?

– Nie zaszkodzi – Hok położył się na plecach, podkładając ręce pod głowę. – Nie chcę na niego patrzeć – zamknął oczy. – Powiesz mi jak wejdzie.

– Nie bądź dzieckiem – Pashut przywołał jednego z pozostałych jeźdźców i kazał rozjechać się parami w poszukiwaniu jakiejś groty, pieczary czy innego dogodniejszego do obrony miejsca. Oparł się na łokciach i odszukał wzrokiem Dena na skale. Wspinał się wolno, ale nie ustawał i przebył już prawie połowę drogi. Widocznie znajdował występy i szczeliny, których z dołu, z miejsca gdzie leżeli Hok i Pashut, nie było widać. Teraz jednak zawisł na jednej ręce drugą szukając jakiegoś oparcia. Palcami nóg coraz szybciej drapał skałę czepiając się najmniejszego załamania, ale ciągle nie znajdował. W końcu, kiedy Pia na dole nerwowo zadreptali przesuwając się i szukając najlepszego miejsca, aby złapać go w derkę i gdy ich ręce mocniej uchwyciły rogi skór, Den wyszarpnął zza pasa sztylet i wsadził go w jakąś szczelinę, którą w końcu wymacał. Zawisł teraz na drugiej ręce, przesunął się trochę w bok kołysząc nogami i chwycił palcami jakiś występ. Chwilę odpoczywał, potem podciągnął się i zostawiając sztylet w szczelinie wspiął się nieco wyżej. Był już w połowie drogi, gdy palce uczepione małej fałdy na skale wyłamały ten okruch, a druga ręka nie znalazła żadnego oparcia. Chwilę jeszcze Den przywierał do skały stojąc na czubkach prawej stopy, a potem, nie wydając żadnego odgłosu, odpadł od Greez i poszybował w dół. Jęk Pashuta poderwał Hoka i dlatego zdążył zobaczyć ostatnią chwilę lotu Dena. Wrzasnął krótko i zerwał się na nogi gdy ciało znikło przesłonięte plecami Pia, jedynych, którzy nie zamarli w chwili upadku, lecz przesuwali się celując skórą pod Dena. Gdy Hok dobiegł do nich Den siedział na ziemi z szerokim uśmiechem na twarzy. Hok przedarł się przez Pia i kucnął obok chłopca. Złapał go za ramię i potarmosił delikatnie.

– Nic ci się nie stało? – zapytał.

Den parsknął głośnym śmiechem, położył swoją dłoń na dłoni Hoka i powiedział:

– Jeśli masz komu zadać to pytanie, to już nie jest źle. Wysoko byłem?

– Wystarczyłoby – powiedział jeden z Pia władający morkiem.

– Dobrze – Den wstał i podskoczył kilka razy w miejscu. – Teraz już wiem jak to trzeba zrobić. Jak zacząłem spadać… – potarł brodę -… zrozumiałem, że można to zrobić prościej. Najbardziej rozzłościło mnie, że nie zdążę nawet powiedzieć, co wymyśliłem. Dajcie łuk i cienką linkę – rozejrzał się po otaczających go twarzach i gdy jeden z Pia podał mu łuk a inny przyniósł linkę, Den zrobił na jej końcu gruby węzeł, a potem przywiązał ją do strzały. Wszyscy odeszli dalej od podnóża i wtedy Den powiedział:

– Potrzebny jest dobry strzelec. Trzeba trafić w ten tam otwór – wskazał palcem bramę do stajni wysoko nad ziemią.

– Myślisz, że strzała cię utrzyma? – zmarszczył brwi Pashut…

– Nieee… Już wiem – szybko odezwał się Hok. – Tam na progu są wąskie zęby – pokiwał głową. – Węzeł zatrzyma się na nich. Tak?

– Aha. Strzelaj – Den podał łuk jednemu z Pia, który chwilę wcześniej podszedł do niego.

Cała grupa zamarła w bezruchu wstrzymując oddech. Pia wyrównał kłąb liny, odstąpił od niej i założył strzałę na cięciwę. Naciągnął łuk i chwilę celował. Pierwsza strzała uderzyła w skałę o wiele za nisko i złamała się. Dopiero za szóstym strzałem linka zniknęła w otworze stajni. Den pierwszy chwycił drugi koniec i pociągnął delikatnie, wybrał cały luz, a potem, gdy lina przestała zjeżdżać, skoczył i zawisł na niej całym ciężarem.

– Teraz pójdzie to szybko! – krzyknął, kołysząc się i odbijając od skały.

Ale dopiero gdy słońce połową tarczy wbiło się w ziemię, zniknął w stajni, ostatnie promyki światła oświetlały skałę i konie kilkakrotnie już płoszyły się i trzeba je było długo uspokajać, kiedy od szczytu Greez oderwała się borda i zaczęła wolno spływać w dół. Wtedy już nawet ludzie zaczęli czuć, że dzieje się wokół nich coś niedobrego, słyszeli dziwne mlaskania i pomruki, czuli smród i niespodziewane powiewy powietrza na twarzach, choć nie widzieli nic. Skupili się wszyscy pod skałą, otaczając półokręgiem rwące się do ucieczki konie. Nie widzieli, ale czuli fruwających dookoła napastników, konie zostawili w stajni i już w zupełnych ciemnościach dotarli do szczytu Greez. Wtedy jeden z Pia krzyknął krótko i z jękiem przewalił się przez barierę wokół bordy. Pozostali ciasno skupieni zeskoczyli na posadzkę strażnicy i prowadzeni przez Hoka i Dena już bez strat wsunęli się w korytarz. Gdy prowadzący Den zatrzymał się w ciemnym korytarzu, gdzie rozpalili kilka pochodni Pashut wsunął miecz do pochwy i zapytał:

– Czy tu też grożą nam jakieś niespodzianki?

– Nigdy dotąd nie było ataku na Greez – powiedział cicho Den. – Ale też zawsze dotychczas była ona pod władzą Mezara. Coś się stało z Malconem, więc i nas mogą oczekiwać wrogowie.

– Czekamy do rana? – zapytał Hok.

– Chyba lepiej teraz przeszukać zamek – mruknął Pashut. – Może jeszcze nie wiedzą, że tu jesteśmy… – wzruszył lekko ramionami.

Ani Den ani Hok nie odezwali się. Chwilę trwała cisza, potem Pashut głęboko odetchnął i odezwał się:

– Nie chciałem wam tego od razu mówić, ale chyba teraz trzeba… – sięgnął za połę kaftana, grzebał tam chwilę i wyjął jakieś zawiniątko. Przykucnął i położył pakunek na posadzce, rozwinął płat skóry i warstwę materiału. Na czerwonym suknie leżał cieniutki łańcuszek, ciemny, prawie czarny, ale dziwnie dobrze widoczny w panującym w korytarzu półmroku.

– Ma-Na… – szepnął Hok. – Ma-Na? – powtórzył pytająco.

– Tak – Pashut wstał z łańcuszkiem w dłoni. – Zabrałem na tę wyprawę nasz największy skarb, chroniący nas dotąd przed Magami. Jeśli walka z nimi zakończy się naszą klęską, zginie również całe plemię Pia – powiedział cicho, lecz słowa jego jakby mrocznym echem odbiły się od kamiennych ścian. – Ale musieliśmy spróbować.

35
{"b":"100648","o":1}