Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dom zwolnił przed samym wejściem w kamienny las, ale przekonał się, że Mag nie czeka na niego, że jego purpurowa szata znika między sterczącymi dookoła palami. Najszybciej jak mógł ruszył za nim. Palisada raz po raz stawała się gęsta, tak że z najwyższą trudnością przedzierał się przez nią, ale zawsze potem następował odcinek, gdzie szpile rosły rzadziej, odległość między nim i Lippysem zwiększała się wolno, ale stale. W pewnej chwili Mag przystanął, rzucił przez ramię ponure spojrzenie na Malcona a potem zniknął mu z oczu. Zrozpaczony Malcon, chrypiąc z wysiłku, przedarł się do miejsca, gdzie znikł Lippys.

Stał nad brzegiem olbrzymiej niecki, która jeszcze niedawno – widać to było po pokrytym grubą warstwą szlamu dnie – zalana była wodą i tworzyła cuchnące bajoro z potworami, broniącymi Lippysa przed nieprzyjaciółmi. Teraz w tym przenikliwie śmierdzącym błocie miotało się kilka ogromnych stworów, stróży Lippysa, ale jego samego nigdzie nie było widać. Malcon drżąc z wysiłku, rozpaczliwie rozglądał się dokoła szukając jakiegoś śladu, zacisnął zęby i jęknął, widząc że błocko rozstępujące się przed ciałami stworów zwiera się od razu nie zostawiając żadnych śladów. Pobieżnie przyjrzał się czterem czy pięciu olbrzymim rozlazłym cielskom, taplającym się bezsilnie w bagnisku, zobaczył, że nie są groźne z tej odległości i przeszedł kilka kroków wzdłuż kamiennej grzędy wznoszącej się nad bajorem. Mag zniknął. Malcon zacisnął w pięściach Ma-Na i Gaed i wrzasnął z całej siły. Był bezradny, czuł że Lippys pomagając sobie magią wymyka mu się z rąk i to w chwili, kiedy osiągnął nad nim przewagę. Uniósł obie ręce z mieczem i łańcuszkiem nad głową jakby chciał przy ich pomocy znieść się w powietrze i wtedy poczuł, że łańcuszek zadrżał w jego ręku. Malcon zacisnął palce. Zrozumiał, że niewidzialny Mag wyrywa mu Ma-Na z dłoni.

– Kiedy wycofamy się na łąkę? – zapytał Hok z niepokojem, patrząc na pasmo ognia wżerające się w skalny jęzor, pod którym wciąż jeszcze biwakowali, a przez który przewalała się ściana wody, uderzając po krótkim locie z głuchym łomotem w skałę pod nimi, dając początek spokojnej, szerokiej rzece. – Czy to nie zwali się nam na głowy?

Chalis, stojący bliżej rozżarzonej skały z dzbanem W ręku, odwrócił się i uśmiechnął lekko. Był to spokojny, przeważnie milczący Pia, na twarzy którego nigdy, aż do tej chwili, nie widziano uśmiechu, ale teraz, gdy jako najlepszy wśród Pia wypalacz skał, pilnował żaru, gdy wreszcie jego umiejętności stały się potrzebne i gdy Hok po raz piąty czy szósty zadał to samo pytanie, słaba oznaka wesołości rozchyliła jego wargi.

– Najprędzej jutro rano – powiedział i odwrócił się plecami do Hoka.

Przesunął się wzdłuż pasa topniejącej skały oszczędnym, dokładnym ruchem sypnął proszkiem w ogień. Hok westchnął i pokręcił głową. Rozejrzał się szukając kogoś, z kim mógłby porozmawiać, podzielić się obawami, ale zobaczył, że pozostali spokojnie poruszają się po kryjówce nie zwracając uwagi na wypalaną skałę. Hok już wcześniej zauważył, że ufają całkowicie umiejętnościom Chalisa, czasem któryś z nich podchodził do ogniomistrza, zamieniał kilka zdań i odchodzić. Tylko raz Pashut i raz Fineagon podeszli do skały i po przyłożeniu do niej dłoni zamierali na kilka chwil, by potem, po skinięciu głową, po dwóch, trzech słowach, odejść.

Większość Pia zajętych była przy koniach zmęczonych kilkudniową podróżą, snem bez ściągania siodeł i osłabionych skąpym pożywieniem. W tej dziedzinie Hok był największym znawcą i chętnie dzielił swą wiedzę z Pia. Pokazał jak opatrzyć rany od kłujących traw, przez które kilka razy jechali, nauczył jak dbać o otarte od siodeł grzbiety i rany po zaciągniętych bez wyczucia popręgach. Ale w ciągu dwóch dni od chwili, gdy plama mroku na brzegu bajowa pochłonęła Malcona, konie zostały podkarmione ziarnem i trawą rwaną rękami między zmierzchem i nocą; nie były to zbyt duże porcje, ale przecież konie nie pracowały, a ich rany goiły się świetnie pod okiem Jo, Sachela i Fineagona.

Hok rozejrzał się po kryjówce w poszukiwaniu zajęcia dla siebie. Ścisnął nos palcami i dmuchnął mocno, aż poczuł ból w uszach – jednostajny szum wody dawał złudzenie przytępienia słuchu – a potem westchnąwszy jeszcze raz podszedł do swojego posłania tuż przy wylocie – nie wstydził się swych obaw i gdy zaczęło się palenie skały przeniósł swoją skórę bliżej wyjścia – i położył się wygodnie na plecach. Podłożył dłonie pod głowę i z oczami utkwionymi w kamiennym sklepieniu nad głową wsłuchiwał się w monotonny szum wodospadu. Myśli leniwie przepływały przez głowę ukołysane szmerem wody, kilka razy na dłużej przymknął powieki, aż za którymś razem nie otworzył ich i zapadł w sen.

Obudziło go krótkie parsknięcie Lita. Dotychczas wszystkie konie jakby świadome niebezpieczeństwa milczały, więc Hok poderwał się na równe nogi i od razu wyszarpując miecz Tiuruga z pochwy. Zbliżał się do niego Pashut i widząc napięcie w twarzy Hoka uspokajająco uniósł do góry rękę.

– Zbieramy się – powiedział cicho. – Już czas.

Hok rozejrzał się po kryjówce. Wszyscy Pia byli już gotowi do wyjścia, konie, z wyjątkiem Lita, który nie dopuszczał do siebie nikogo prócz Hoka, były osiodłane, worki spakowane. Hok spojrzał z wyrzutem na Pashuta i rzucił się do pakowania swojego posłania i siodłania Lita. Chwilę później chwycił wodze i poprowadził konia ku wyjściu. Większość wierzchowców była już wyprowadzona, w jaskini został tylko Chalis i Pashut. Wódz Pia gestem wskazał Hokowi wyjście i nie zwracając nań więcej uwagi podszedł w ślad za Chalisem do głębokiej ognistej szczeliny w skale. Hok nie czekał, tylko poprowadził Lita między zaroślami na łąkę. Gdy wkraczając pomiędzy zielone gałęzie odwrócił się na moment zobaczył jak Chalis i Pashut szerokimi gestami sypią ognisty proszek w smugę żaru wżartego w skałę. Światło uderzyło w oczy. Jeźdźcy i konie zgrupowali się jakieś dwadzieścia kroków od ostatniej kępy krzewów zasłaniających wejście do schronienia. Hok podszedł do Fineagona. Rozejrzał się dookoła, ale widząc, że kilku z Pia pełni wartę w dość znacznej odległości, że wystawiono ubezpieczenie przetarł łzawiące oczy i obejrzał się na kępę zieleni, za którą zostali dwaj Pia.

– Tu jesteśmy bezpieczni?

Fineagon chwilę patrzył również na skalny kołnierz i przewalającą się przezeń wodę.

– Na pewno. – Odpowiedział krótko, ale widząc, za wątpliwości Hoka nie rozwiał, dodał: – Woda przeleje się tylko przez wyrwę, może trochę pójdzie bokiem, ale nie sądzę. To nie jest trudne zadanie.

Hok popatrzył na starego i nagle pewna myśl szarpnęła nim.

– Trzymaj konia! – powiedział i wyciągnął wodze w stronę patriarchy Pia. – Albo nie – cofnął rękę przypominając sobie że Lit nie będzie słuchał nikogo. Niecierpliwym gestem przywołał stojącego najbliżej Jo. – Biegnij po Pashuta, niech szybko przyjdzie tu – powiedział, gdy Pia zostawiając wodze Sachelowi zbliżył się do niego.

– Wymyśliłeś coś? – zapytał Fineagon.

– Chyba tak, poczekaj niech przyjdzie Pashut. Wódz Pia z lekko zmarszczonymi brwiami szybkim krokiem podszedł do nich.

– Co się stało?

– Moglibyśmy przy pomocy waszego proszku zaatakować te stwory w wodzie albo nawet zamek Lippysa.

Pashut zmarszczył brwi i oderwał na chwilę wzrok od Hoka, spoglądając na Fineagona.

– Jak?

– Przywiązać woreczki z podpalonym proszkiem do strzał i gdy zejdzie woda strzelać nimi. Gdy strzała wbije się w ciało takiego…

– Rozumiem! – przerwał Pashut i zmarszczka zniknęła z jego czoła. – To im się nie spodoba!

Klepnął Hoka w ramię, aż Enda mało nie upadł, szybko wydał odpowiednie rozkazy Pia i sam odwrócił się, by wrócić do jaskini, ale w tej samej chwili Chalis wysunął się z gęstwiny krzaków i Pashut zatrzymał się po zrobieniu dwóch kroków. Chalis podszedł bliżej i kiwnął głową.

– Już niedługo – powiedział.

Pashut rozejrzał się po Pia i krzyknął głośno, jakby znajdował się u siebie w jaskini:

47
{"b":"100648","o":1}