Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Gotowi? – a gdy Pia, drący skóry na niewielkie kawałki odkrzyknęli wesoło, dodał: – No to: na konie! I najkrótszą drogą na brzeg.

Dosiedli koni i ruszyli, gdy z tyłu rozległ się stłumiony huk i potężne pacnięcie. Wszyscy odwrócili się, ale zobaczyli tylko dużą falę pyłu wodnego wzbijającą się w powietrze. Kopyta koni zadudniły głośno, gdy wypadli na ubity brzeg bajora. Świeżo odsłonięte dno przy brzegu wskazywało ile już ubyło wody w ciągu kilku chwil. Ubywała w oczach, ale nikt nie przyglądał się pędzącej w jednym kierunku wodzie. Kilku Pia rozrzuciło po ziemi podarte na małe kawałki skóry i gorączkowo sypało w nie po garstce ogniowego proszku, puszczone samopas konie rozbiegły się zdenerwowane krzątaniną i smrodem bijącym z osuszanego jeziora. Gorączkowo przygotowywano łuki i strzały. Nigwere wykrzesał ogień i na klepisku rozpalał sporą kupkę ognistego proszku. Gdy Hok naciągnął cięciwę i spojrzał na błyszczącą od błota nieckę, kotłowało się w niej pięć czy sześć olbrzymich ubłoconych cielsk. Czasem spod warstwy szlamu błyskały sine kawałki ciał. Stwory były olbrzymie, większe od sporej skały, przypominały olbrzymie worki wypełnione twardą substancją i wyposażone w kilkanaście krótszych i dłuższych macek. Zgrupowały się tam, gdzie była jeszcze woda gęsta od rozbełtanego mułu, kipiała pod uderzeniami ich wici, wysokie fontanny błota wzbijały się w górę, czasem gruba struga błotnistej mazi wypluwana przez któregoś ze stworów ze świstem przelatywała nad błotnistym dnem i z głośnym chlupotem uderzała w warstwę błota. Nigwere nabrał na koniec noża drobinę dymiącego już proszku i podbiegł do rozłożonych płatów skóry, strząsnął odrobinę na kupki proszku. Inni Pia szybko zawiązywali je i przywiązywali do strzał. Hok rozepchnął niecierpliwie Pia i wyrwał z ręki pierwszą gotową strzałę. Założył ją na cięciwę i przysunął się jak najbliżej brzegu niecki. Wycelował w najbliższego stwora i wypuścił strzałę. Poszybowała i wbiła się w grzbiet rzucającego się w błocie olbrzyma. Jego ruchy nie zmieniły się ani na jotę, tak samo bezładnie miotał się i bulgotał. Hok chwilę przyglądał się cielsku, ale gdy zrozumiał, że sama strzała znaczy dla zaskoczonego ubytkiem wody potwora tyle co dla niego znaczyło by ukąszenie komara, pobiegł do grupki Pia, gdzie czekały już następne strzały. Po chwili dziesięciu łuczników prawie bez przerwy dziurawiło powietrze strzałami uzbrojonymi w żarzące się sakiewki. Nie wszystkie sięgały celu. Nierówno obciążone strzały skręcały w powietrzu, przy tym strzelali Pia, którzy niewiele mieli okazji do ćwiczeń w swoich jaskiniach, ale chyba wszystkie stwory oznaczone już były małymi strużkami dymu, zresztą błoto nie gasiło ognia, więc nawet gdy strzała padała obok potwora, to miotając się w błocie prędzej czy później trafiał on i tak na kupę żaru. Nad bajoro wzbiły się niskie dudniące ryki. Pashut musiał skierować kilku Pia, by wyłapali i przytrzymali konie płoszące się coraz bardziej. Po niedługiej chwili chrapliwe ryki ofiar celnych strzał wzmogły się uniemożliwiając rozmowy. Podnieceni Pia i Holk wypuszczali wciąż nowe strzały w największe zwierzęta jakie dotychczas w życiu widzieli i dopiero Fineagon podchodząc po kolei do strzelców i krzycząc im do ucha skierował ich ogień na kopuły schronienia Lippysa. Odległość była jednak zbyt znaczna i tylko kilka z kilkudziesięciu strzał przeleciało nad kamienną palisadą i małymi smużkami dymu oznaczyło spełnienie zadania. Potworne ryki ścichły nieco, jeden z gigantów uderzając potężnymi ramionami skruszył kilka kamiennych szpil sterczących na brzegu wyspy Lippysa, co Pia przywitali głośnymi, radosnymi okrzykami. Skończyły się woreczki z proszkiem, Hok cofnął się od brzegu, by przemyśleć z Pashutem jak teraz przedostać się na wyspę. Obejrzał się, nie widząc Pia obok siebie, nagle krzyknął głośno i wskazał ręką na wyspę. Wszyscy wbili spojrzenie w samotną postać w purpurowym ubraniu, która jak mały czerwony kwiat wykwitła między pozbawionymi gałęzi pniami kamiennych drzew.

Postać przystanęła na wysokim brzegu i chwilę nie poruszała się. Potem wzniosła obie dłonie ku górze i nagłe zniknęła.

Hok głęboko wciągnął powietrze i wstrzymał oddech, odwrócił się i rozejrzał po stojących nieruchomo Pia.

– To nie był Malcon – powiedział i cisnął z całej siły łukiem o ziemię.

– Nie. To musiał być Lippys – zgrzytnął zębami Pashut.

– Malcon nie żyje! – krzyknął ktoś z tyłu. – Musiał…

– Głupstwa gadasz! – podniósł rękę do góry Fineagon i choć nie mówił głośno ani się nie odwracał, wystraszony Pia umilkł. – Gdyby nie żył, Lippys nie uciekałby z zamku.

W tej samej chwili, w tym samym miejscu co poprzednio, pokazała się druga mała sylwetka. Przystanęła. Widzieli wyraźnie jak porusza głową. W prawej dłoni mocnym żółtym światłem błyszczał Gaed. Malcon podniósł do góry lewą rękę i wykonał nią jakiś ruch, ale zaraz szarpnął się i upadł do tyłu.

Po pierwszym łagodnym szarpnięciu przyszło następne, dużo mocniejsze i dłużej trwające. Coś niewidzialnego nadspodziewanie łagodnie pociągnęło Ma-Na, a gdy zaskoczony Malcon szarpnął prawie z całej siły, opór ustał i Dorn upadł do tyłu. Zerwał się na równe nogi, wściekły, a Magiczny Łańcuch wyciągnął się w kierunku bajora – zawisł w powietrzu, wyprostowany jak kij Malcon nie poczuł żadnego szarpnięcia. Trzymał mocno Ma-Na, ale stracił pewność, że to niewidzialny Lippys usiłuje zabrać mu broń. Przypomniał sobie strach Maga przed Gaedem, którego nie odważył się nawet dotknąć, przypomniał sobie nagłe zaskoczenie Maga, gdy uderzył pięścią w stół słysząc, że Jogas jest zdrajcą, bo przecież uderzył wtedy w blat prawą ręką, pamiętał to dobrze, tylko że rozwścieczony nie zwrócił uwagi na złamanie czaru Maga. A więc przed Lippysem nie jest bezbronny, to raczej Mag powinien się go bać. I boi się. Ucieka! To nie on ciągnie Ma-Na. Malcon szybko podniósł rękę z łańcuszkiem w górę i mocno zakręcił, a potem wypuścił z ręki nie dbając o cel. Ma-Na wyleciał w kierunku zamku Lippysa, ale od razu skręcił i przyspieszając – Malcon widział to wyraźnie – poszybował w stronę bajora, w którym niemrawo, agonalnie poruszało się kilka olbrzymich cielsk sług Maga. Cienki, srebrny wężyk łańcuszka opadł niżej i nagle tuż nad powierzchnią błota, zaczepił się o coś jednym końcem, zawinął się wokół czegoś niewidzialnego.

Malcon szybko rozejrzał się i korzystając z kilku występów na skale opuścił się na dno niecki i wszedł w cuchnące błocko. Śmierdząca maź mlaskając połknęła najpierw jego stopy, potem, po kilku krokach łakomie podniosła się do kolan. Malcon nie zwracał na to uwagi, brnął najszybciej jak mógł w stronę poruszającej się wolno spirali z łańcucha owiniętej na czymś bezkształtnym i niewidzialnym. Znajdował się o dziesięć kroków od celu gdy nad niecką jeziora rozległ się przeraźliwy pisk. Wysoki, wibrujący zgrzyt narastał aż do bólu, Malcon wzdrygnął się, ale nie zaprzestał posuwać się w stronę spętanego przez Ma-Na Lippysa. Gdy dotarł na odległość dwóch kroków, trząsł się cały i spluwał gęstą śliną, z trudnością powstrzymując się od torsji. Nie starał się wymierzyć dokładnie czy uderzyć specjalnie mocno, po prostu ciął w marszu przestrzeń między zwojami łańcuszka marząc tylko o jednym – by ustał ten przeraźliwy świst, który rwał mu ciało na kawały, który znalazł swe miejsce w jego wnętrzu i szalał tam, jak zwierzę, które nie zauważa otwartych drzwi klatki, biegając na podłodze i skacząc po ścianach.

Miecz ciężko utknął w słupie powietrza owiniętego Ma-Na, jak w bryle gliny. Malcon tracąc prawie przytomność wyrwał go i uderzył jeszcze raz. Gwizd zapulsował, ustał, pojawił się znowu, ale dużo cichszy. Malcon Dorn, król Laberi uderzył jeszcze raz i jeszcze. Osunął się na kolana i ciężko dysząc, trzęsąc się, patrzył na purpurowy kłąb wibrujący z suchym szelestem w spirali Magicznego Łańcucha. Słyszał ten szelest wyraźnie, jakby to był jedyny dźwięk na ziemi, choć docierał do niego chlupot błota, bulgot zdychających potworów i krzyki z brzegu, ale ważny był tylko szelest. Podniósł się i choć fetor błota dusił i palił w gardle, odetchnął głęboko i wykrzywiając twarz z wysiłku uderzył z całej siły w gęstą czerwoną mgłę spętaną łańcuchem. Potężny podmuch zwalił go z nóg, uderzając boleśnie błotem w twarz, na chwilę wszystko przesłoniła czerwień, jakby pękł ogromny wór z krwią i świat. A potem zrobiło się cicho.

48
{"b":"100648","o":1}