Część zgromadzonych rzuciła się do reszty chrustu, większość podbiegła do Fineagona trzymającego rękę jednego z Pia wyciągniętą do góry.
– Cień! Jest cień – powtarzał stary Pia zaciskając wargi, by nie wypłynął na twarz uśmiech szczęścia. – Są straszliwie zmarznięci i słabi jak dwudniowe kocięta, ale są ludźmi. Trzeba ich położyć między ogniami i nakryć wszystkim co mamy.
– Ugotować świeżej, gorącej tensy – powiedział Pashut do jednego z Pia. – I rozejść się stąd. Gdzie wartownicy? – wrzasnął nagle głośno.
Kilku Pia rzuciło się na wszystkie strony, jeden podbiegł do spętanych koni i zaczął szarpać worki. Sachel z Toulikiem i Pashut z Malconem przenieśli obu nieprzytomnych Pia i ułożyli między płonącymi już ogniskami. Hok poszedł za nimi, ale po kilku krokach zawrócił, podszedł blisko krawędzi piasku, przystanął tuż nad brzegiem, uśmiechnął się szeroko, splunął soczyście w piach i pogroził mu pięścią.
Nigwere i Jo, osłabieni, ale zupełnie przytomni, jednocześnie zażądali dalszej jazdy. Było wcześnie rano, po nocy, podczas której nikt nie położył się spać. Obaj nic nie pamiętali, prócz popłochu koni i uczucia duszenia się po zanurzeniu w piasku. Malcon po naradzie z Pashutem postanowił dać im jeszcze czas na wypoczynek. W dalszą drogę wyruszyli dopiero w południe, a już po trzech godzinach przekonali się jak byli lekkomyślni nie rozsyłając zwiadowców – drzewa nagle zgęstniały, zasłoniły ciężkie niebo nad głową, ale po kilkuset krokach las urwał się nagle. Zaskoczeni przystanęli pod koronami ostatnich drzew, widząc tak blisko ostatniego biwaku jezioro i zamek Lippysa.
Ciemna, prawie czarna woda leniwie, tłusto przewalała się w olbrzymiej niecce. Środek jeziora zajmowała wyspa otoczona gęstą kamienną palisadą z ostrych kołków sterczących gęsto jak szpilki jeżaka. Za kamiennymi kolcami widniały baniaste kopuły budynków tworzących bastion Lippysa. Pashut odesłał Pia głębiej za drzewa, a sarn z Malconem i Hokiem podczołgał się do ostatnich drzew. Spoza ich pni obejrzeli dokładnie jezioro i ogrodzenie. Nie zauważyli w nim żadnego przejścia, bramy czy nawet furtki. W końcu zniecierpliwiony Hok syknął i gestami zaproponował wycofanie się. Gdy zebrali się wszyscy, zabrał głos pierwszy:
– Nie dostaniemy się za skarby do zamku normalną drogą – Widzieliście jak faluje woda? – popatrzył na Pashuta i Malcona. Obaj po kolei skinęli głowami. – W tej wodzie znajdują się stwory, które jednym ruchem łapy mogą zatłuc nas wszystkich, a jest ich tam chyba więcej niż dwa czy trzy.
– Widzieliście wpływająca rzekę? – zapytał Pashut.
– Nie – odpowiedzieli zgodnie Malcon i Hok.
– Jest taka. Ale nie widziałem odpływu z tego jeziora. A musi przecież być. Podejrzewam… Hm… Myślę, że na zachodzie… – pokazał palcem kierunek -… tam teren obniża się…
– Ale co to nam da? – zapytał Malcon. – Masz jakiś pomysł?
– Nie bardzo, ale skoro nie możemy dotrzeć do warowni Lippysa prostą drogą, musimy spróbować dostać się tam w jakiś niezwykły sposób – drogą powietrzną, pod wodą czy ja wiem jak? Musi to na pewno być coś zaskakującego, więc przyszedł mi do głowy odpływ – wzruszył ramionami.
Malcon rozejrzał się po zebranych w krąg towarzyszach. Przywykł już do tego, że od czasu wejścia do Yara rzadko śmiał się sam i równie rzadko widział uśmiech na twarzy towarzyszy, teraz też wszystkie twarze były poważne, wychudłe i zszarzałe od ciągłego napięcia i oczekiwania na cios Yara. W niektórych oczach zauważył słabe oznaki rezygnacji, zniechęcenia. Zrozumiał, że muszą albo szybko zaatakować Maga, albo wypocząć dzień lub dwa we względnie bezpiecznym miejscu, ale nie widział możliwości ani ataku, ani wypoczynku. Położył dłoń na głowie leżącej obok wilczycy.
– Musimy wysłać zwiadowców. Pashut, niech pojadą Pod osłoną drzew na zachód tak daleko jak to możliwe. Może uda im się okrążyć całe tu cuchnące bajoro, ale niech za nic nie wysuwają się na odkrytą przestrzeń.
– Dwaj ludzie niech pójdą obserwować jezioro, wyznacz wartowników, reszta odpoczywa. Wy jak się czujecie? – zwrócił się do byłych hirani.
– Dobrze – zerwał się na nogi Jo. – Mogę pełnić wartę, albo…
– Dobrze, dobrze – słabo uśmiechnął się Malcon, widząc że obaj chwieją się na nogach. – Na razie nabierajcie sił.
Chwilę w obozowisku trwało poruszenie, trzy pary konnych zwiadowców wyruszyły z obozowiska i zniknęły pośród drzew, pięciu Pia rozeszło się we wszystkie strony i zajęło stanowiska tyłem do biwaku. Reszta powoli zaległa w kilku grupkach, rozpoczęły się ciche rozmowy bez śmiechu i żartów. Malcon ułożył się na plecach z rakami pod głową, przy boku czuł Zigę, trochę dalej siedział Hok z Pashutem. Przymknął oczy. Nie mówił tego nikomu, ale czekał na jakiś znak, na kolejną pomocną uwagę Jogasa, nie chciał uwierzyć, że nie otrzyma już żadnej wskazówki, że będzie musiał polegać na sobie i w dodatku od jego decyzji zależeć będzie nie tylko własne życie, ale życie kilkunastu ludzi. Spróbował przywołać z pamięci twarz Jogasa, Saila, przypomniał sobie kilka przyjemnych zabaw w zamku, turnieje, polowania…
– Malconie!
Poczuł, że ktoś szarpie go za ramię, otworzył oczy zrywając się jednocześnie z legowiska. Pashut odsunął się i poczekał, aż Dorn otrząśnie się z resztek snu. Malcon przetarł twarz dłońmi, potrząsnął mocno głową i uśmiechnął się do Pia.
– Nawet nie wiem kiedy zasnąłem – usprawiedliwiał się.
– No to co? Nic się nie działo, tylko wrócili zwiadowcy. Wiesz co znaleźli? Odpływ wody! Tworzy niewysoki, ale szeroki wodospad, mówią, że pod nim jest świetna kryjówka z jednym tylko wejściem. Może ukryjemy się tam i spokojnie przygotujemy do walki?
– Oczywiście! – Malcon ucieszył się szczerze. – To znakomita nowina. Ściągaj ludzi, ruszamy od razu - trącił Pashuta w ramię.
– Wszystko gotowe – chyba po raz pierwszy od kilku dni Pashut wyszczerzył zęby. – Czekamy tylko na wodza.
– No to już!
Malcon, nieco zawstydzony, szybko podszedł do Hombeta i wskoczył na siodło. Gestem wysunął na czoło oddziału parę zwiadowców, niecierpliwie oglądających się na niego i ruszył tuż za nimi. Po kilku krokach obejrzał się i sprawdził czy Hok zamyka kawalkadę. Przypatrywał się chwilę Nigwere i Jo, ale trzymali się dobrze. Poprawił się w siodle i zajął obserwacją drogi przed sobą i nieba nad głową. Jadący przed nim przewodnicy również co chwilę podnosili głowy i sprawdzali płaty ciemniejącego już nieba, widniejącego ponad konarami drzew. Już wcześniej któryś z Pia zauważył, że drzewa, choć pokryte gęstą zielenią, nie są zamieszkałe przez żadne zwierzęta, nie było na nich nawet ptaków. Najpierw przyglądali się badawczo koronom mijanych drzew, ale od kilku dni przestali zwracać na nie uwagi. Drzewa otaczające jezioro Lippysa również były martwe.
Jechali niezbyt długo, gdy poczuli zapach bagniska, ciepły, duszący, od którego dziwnie wysychało gardło i łzawiły oczy. Pierwszy Pia zwolnił, zatrzymał konia i zeskoczył na ziemię, drugi zwiadowca i Malcon powtórzyli jego ruchy. Dorn cmoknął na wilczycę i zarzuciwszy wodze Hombetowi na szyję zbliżył się do czoła grupy.
Teren obniżał się tu wyraźnie, był tak samo jak płaskowyż porośnięty z rzadka drzewami, tyle że było tu więcej trawy, porastała niemal całe zbocza olbrzymiego stoku. Do uszu docierał monotonny, dość głośny szum. Przyglądając się zboczu Malcon zauważył bielejący za drzewami wodospad. Nie był wysoki, ale dosyć długi, rozdzielony mniej więcej w połowie pojedynczą skałą. Szeroka ława leniwie przewalała się przez kamienną, grzędę i opadała, dając początek płytkiej rzece.
– Można jechać na wprost? – zainteresował się Malcon.
– Tak. Po zboczu – zapytany Pia wskazał kierunek ręką. – Nie ma tam żadnych przeszkód. A te rozłożyste drzewa przy skale doskonale maskują wejście pod wodospad. Omal go nie przegapiłem.
– Owińcie kopyta koni – Malcon odwrócił się do Fineagona – Szybko!