– Odwróćcie ich twarzą do piasku – krzyknął Fineagon wracając do koni z jakimś pakunkiem.
Chwilę trwała szarpanina i kręcenie się wszystkich trzymających bogo i samych hirani, aż w końcu ustawiono obu niedawnych Pia twarzami do piasku, którego przebycie kosztowało ich utratę człowieczeństwa. Fineagon szybko podbiegł i od tyłu narzucił na ich głowy obszerne worki po suszonych plackach. Odszedł na bok i powiedział:
– Dobrze. Teraz wystarczy przywiązać bogo do drzew, nie urwą się, tylko ich nie dotykajcie.
Rada była zbyteczna. Nikt nie miał ochoty na dotykanie jeńców. Końce bogo zostały szybko przywiązane do pobliskich drzew i wszyscy bez żadnego rozkazu zeszli się pod gałęziami największego drzewa. Malcon popatrzył na rozżalone, smutne twarze Pia, zerknął w bok na stojących Potulnie hirani.
– Zjedzmy coś – powiedział i usiadł na wystającym korzeniu drzewa, tak by widzieć rzekę diabelskiego piasku i hirani. A gdy rozdano placki i suszone owoce miredy oderwał wzrok od hirani i zapytał Fineagona:
– Skąd wiedziałeś, że nie są normalnymi ludźmi?
Pia odchylił nieco głowę i również popatrzył na hirani.
– Najpierw zastanowiły mnie ich ręce – zaczął dotykać swego ciała szybkimi ruchami, pokazując jak robili to hirani. – Przypomniało mi to coś, ale jeszcze nie rozumiałem wszystkiego, a potem zauważyłem… – westchnął -… zauważyłem, że nie rzucają cienia.
Malcon uniósł brwi i odłożył swój placek. Wstał szybko i zrobił kilka kroków w kierunku hirani. Zobaczył cienie rzucane przez bogo – czarne sznury na ziemi, zobaczył plamy cieni rzucanych przez worki na głowie nieszczęsnych Pia. I nic więcej. Jeśli musiałby wierzyć tylko cieniom, przysiągłby, że bogo trzymają w powietrzu jedynie napełnione czymś niekształtne worki. Hirani rzeczywiście nie rzucali cieni. Kilku mężczyzn wstało również i przyglądało się jeńcom inni zadowolili się obejrzeniem niezwykłego zjawiska ze swoich miejsc. Malcon wrócił i usiadł, ale swój placek rzucił wilczycy.
– Kiedyś, dawno dawno temu – ja tego już nie wiedziałem, ale opowiadała mi moja matka – przed nadejściem zimy odbywało się święto jej powitania. Całe plemię błagało zimę, aby sprzyjała ludziom, by nic srożyła się i nie mściła za to, że cieszy ich wiosna i lato. I wtedy właśnie odbywał się długi, całodzienny taniec nadejścia zimy. Najpierw tańczył Sajogga, Strażnik Śniegu, a potem Hirani – Władca Lodu. Obaj byli sługami Zimy, jeden rozsypywał śnieg – to znaczy tancerz sypał pierzem, a wszyscy musieli puch zbierać. Im więcej „śniegu” zebrano tym mniej Sajogga miał go rozrzucić. Natomiast Hirani skuwał lodem wszystkie wody i zamrażał oddech ludziom. W tym tańcu chodził po placu trzepocząc rękoma i patrzył na ludzi, a na kogo popatrzył, ten musiał szybko wywracać się jakby stał na lodzie. Szczególnie bawiło to dzieci i młodzież… – Fineagon umilkł i zamarł ze spojrzeniem utkwionym gdzieś w przestrzeń. Kilka rąk podniosło kawałki miredy do ust, ale większość siedziała nieruchomo obracając lub gniotąc swój posiłek w palcach.
– A co my teraz z nimi zrobimy? – zapytał Hok. – Mamy ich zarżnąć? To już lepiej było od razu użyć łuków.
Powiedział jeszcze coś, ale bardzo cicho tak, że nikt tego nie zrozumiał. Kilka głów opadło ku ziemi. Pashut odchrząknął i uderzył zaciśniętą pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. Odchrząknął drugi raz i odwrócił się do Fineagona. Westchnął.
– Są straceni? – w jego głosie zabrzmiała gorycz i złość. I nadzieja.
– Nie wiem. Pod koniec zimy tańczono jeszcze raz taniec Hirani. W tym tańcu Władca Lodu stał w kręgu ośmiu ognisk, tak aby jego zwielokrotniony cień padał zawsze pomiędzy dwa ogniska. W te miejsca wbijano ostre kołki, po wbiciu ostatniego, ósmego kołka, Hirani odlatywał w ślad za Sajoggą. Tyle wiem. Powinniśmy chyba… – zawiesił głos.
– Spróbujemy – powiedział twardo Malcon. – Oczywiście, że spróbujemy. Musimy to dla nich zrobić. Spętać konie, zostajemy tu do jutra. I zgromadzić drewno na ogniska. Dużo drewna.
– Musimy poczekać do nocy – powiedział Hok i podrapał się po głowie.
– A po co? Przecież i tak nie będzie cieni, prawda? – Dorn rozejrzał się po zebranych. – Jak może paść cień pomiędzy dwa ogniska.
– Głupiec ze mnie – pokręcił głową Hok. – To znaczy, że możemy spróbować już teraz – zerwał się i nie czekając na potwierdzenie myśli wszedł pomiędzy drzewa.
– Trzymać się parami – półgłosem zawołał Pashut za odchodzącymi Pia.
Malcon przesiadł się, aby nie tracić z oczu obu hirani. Podciągnął kolana i oparł na nich łokcie, brodę ułożył w wygodnej kołysce z rozchylonych dłoni i utkwił spojrzenie w tak niedawno jeszcze towarzyszach walki z Yara a teraz jej sługach. Hirani stali nieruchomo jak dwa posągi ze zniekształconymi głowami, podtrzymywane siecią lin. Malcon usiłował przeniknąć w ich dusze, zrozumieć czym lub kim są teraz, czy tkwią w nich jeszcze okruchy człowieczeństwa, czy też utonęły w zwałach piasku. Nie widział ani wracających zbieraczy drewna, ani Fineagona, który kołkami zaznaczył miejsce, gdzie powinny zapłonąć ogniska i stać hirani. Dopiero dotknięcie dłoni Hoka wyrwało go z zamyślenia.
– Zapalamy – powiedział Hok Loffer i wskazał szerokim gestem osiem stosów drewna oraz hirani stojących pośrodku utworzonego kręgu i Fineagona z pękiem zaostrzonych kołków w zgięciu łokcia.
Gdy Malcon z Hokiem podeszli do kręgu, Fineagon skinął ręką i ośmiu Pia pochyliło się nad małym ogniskiem rozpalonym nieco z boku. Po chwili rozeszli się, każdy przystanął przy jednym ze stosów i po chwili, gdy Fineagon ponownie skinął dłonią, każdy rozpalił swoje ognisko. Chrust, obłamany z suchych drzew, zapłonął prawie nie dymiąc. Fineagon przystanął między dwoma ogniskami, przykucnął i celując tak, by dwójka hirani zasłaniała ognisko naprzeciwko, wbił jeden z trzymanych kołków w ziemię. Hirani stali nieruchomo, Fineagon przeszedł do miejsca między dwoma następnymi ogniskami i powtórzył czynność. Wszyscy zauważyli, że obaj spętani jeńcy poruszyli się niemrawo. Ciche westchnienia ulgi i nadziei wyrwały się z prawie wszystkich piersi. Teraz każdy wbity kołek powodował szarpnięcie hirani, po piątym zaczęli cicho skowytać. Kilku z Pia poruszyło się radośnie, ale Pashut podniósł zaciśniętą pięść i uciszył współplemieńców. Fineagon wbił siódmy i ósmy kołek i przystanął za ostatnimi ogniskami, między którymi nie było jeszcze palika. Zerknął szybko po towarzyszach i dłonią odsunął wszystkich od ognisk, sam przykucnął,
po chwili przymierzania przyłożył kołek do ziemi i uderzył zdecydowanie obuchem topora. Chwilę nic się nie działo, potem obaj hirani skręcili się jak z ogromnego bólu, ale bezgłośnie, szarpnęli się potężnie, aż kilka rzemieni trzasnęło z cichym brzęknięciem. Hirani zatoczyli się na uwięzi z kilku bogo i upadli. Jednocześnie wszystkie ogniska przygasły jakby zalane potężną strugą wody, choć nie było ani pary ani dymu, ani syczenia. Ogień zniknął zdmuchnięty niewidzialnym, niewyczuwalnym wiatrem, ale gdy tylko Pashut skoczył w kierunku nieruchomo leżących na ziemi Pia, rozległ się wysoki, głośny zgrzyt i nagłe ze wszystkich wygaszonych stosów buchnął płasko ścieląc się po ziemi, zimny, ciemnoniebieski ogień. Zgrzyt ucichł i tylko niesamowity, kręgami rozchodzący się płomień cicho bulgotał, dźwiękiem tym i kształtem przypominając kręgi na jakiejś niesamowitej wodzie. A gdy wszystkie kręgi połączyły się ze sobą tworząc jedno wielkie koło wokół nieruchomych postaci, coś zacharczało głośno, obrzydliwie, rozległ się głośny jęk i zaraz potem głębokie westchnienie, przeciągłe, mroczne, groźne, obiecujące zemstę. Niebieski ogień zgasł w mgnieniu oka. Fineagon wstrzymując pozostałych podniesioną dłonią, pierwszy zbliżył się do kręgu ognisk, przekroczył jego linię i zatrzymał się nad leżącymi nieruchomo dwiema postaciami. Przykucnął i zerwał worek z głowy jednego z Pia, chwycił go za ramię i odwrócił twarzą do góry, a potem krzyknął:
– Rozpalcie dwa ogniska. Oni są zmarznięci jak po kąpieli w przerębli.