Malcon rozejrzał się i podbiegł – wciąż z zatkanymi uszami – do najbliższego Pia. Ukląkł za jego głową i ścisnął ją między kolana starając się jak najszczelniej zatkać uszy. Odczekał chwilę a gdy zauważył drgnięcie powieki oderwał prawą rękę od ucha i szybko uderzył wojownika kilka razy w twarz. Pochylił się nad nim tak by ten zobaczył jego zatkane uszy i czekał zerkając w niebo. Besty, rozzłoszczone przedłużającą się agonią ofiar, zniżyły lot i wtedy Pia otworzył oczy.
Przez chwilę ciało nie słuchało go i tylko dlatego nie zdołał wyrwać się spomiędzy kolan Malcona, a gdy mógł już się poruszać, był również zdolny do myślenia, patrzył więc w twarz Malcona i odczytywał z jego ust polecenia. Szybko oderwał kawał poły swojej bluzy i podarł ją na kilka kawałków. Malcon zatkał sobie uszy strzępami tkaniny, wcisnął je mocniej i skinął głową. To samo zrobił Altar i obaj zerwali się na równe nogi.
Dwie pierwsze besty zbyt nisko lecące, rozcięte uderzeniami mieczy Malcona i Altara bezgłośnie opadły w trawę, reszta zburzyła koło jakie tworzyła nad obozem i przekrzywiając złośliwe wąskie pyski z rozjarzonymi strachem i wściekłością zielonymi wypukłymi oczyma, wzleciały wyżej. Malcon skinął ręką i Altar szybko zatkał uszy najbliższym towarzyszom, a potem chwycił łuk i posłał kilka strzał w niebo. Tylko jedna przeszyła błoniaste skrzydło besty, ale i tak węże wzniosły się jeszcze wyżej. Nie miały jednak wcale zamiaru odlatywać i rezygnować ze zdobyczy, choć wiedziały, że coraz więcej dwunogich podnosi się z trawy.
Malcon chwycił za ramiona dwóch najbliższych Pia, którzy oprzytomnieli po chwili leżenia z zatkanymi uszami i wskazał im leżące pokotem konie, dwóm pozostałym pokazał swoje uszy, a potem pozostałych leżących towarzyszy. Sam przygotował łuk i strzały. Obserwował besty i widział, że chwilę latały blisko siebie jakby naradzając się, a potem rozleciały na wszystkie strony. Ta zwłoka pozwoliła mu zatkać uszy Hoka i jeszcze dwóch Pia. Gdy besty w końcu runęły z różnych kierunków na ludzi, przywitały je strzały siedmiu strzelców, a zaraz potem do walki włączył się Hok przecinając mieczem jedną po drugiej dwie besty, które z wyszczerzonymi zębami jadowymi spadły w obozowisko.
Walka była zacięta, ale nie trwała długo – besty latały wolno i nie potrafiły sobie radzić z żywymi przeciwnikami. Gdyby jeszcze ludzie mogli się nawzajem ostrzegać, nie zginąłby Tarnas, który nie słyszał rozpaczliwego krzyku Pashuta, zajęty dobijaniem pełzającej obok nóg, przeciętej wcześniej na pół besty. Drugą ofiarą był Caldovique, którego nikt nie zdążył obudzić. Gdy kilka ocalałych best odleciało okazało się, że nie można również dobudzić jednego z koni a czerniejąca na tylnej nodze rana wyjaśniła przyczynę bezruchu zwierzęcia. Ciała poległych zostały zakopane głęboko w wykrocie pod drzewem.
– Od dzisiaj połowa wartowników musi mieć zatkane uszy – ponuro powiedział Pashut, gdy zebrali się przy koniach chwilę przed odjazdem z miejsca walki i śmierci.
– Poczekajcie – Malcon opuścił głowę i patrzył chwilę w trawę pod swoimi nogami. – Zastanawiam się co powinniśmy zrobić: pędzić jak najszybciej w stronę domu Lippysa czy jechać wolno. Z jednej strony byłoby dobrze już tam być ale nie możemy dotrzeć do niego tuż przed nocą, bo nie obronimy się przed zwierzętami i czarami. Z kolei im mniej czasu spędzimy pod niebem Yara, tym lepiej dla nas. Ciągle znajduje się coś, z czym nie potrafimy walczyć, nie wiem czy w końcu nie trafimy w pułapkę, która się nieodwołalnie zatrzaśnie. Zabiliśmy dopiero kilka gadzin, których tu mogą być tysiące i kilku opętanych magią ludzi. Codziennie ginie ktoś z nas, z którym jeszcze przed chwilą dzieliliśmy kubek i placek… – Malcon mówił coraz szybciej wyrzucając z siebie wszystkie wątpliwości, dłonie zwarł w pięści i złożył je na piersi cisnąc jakby chciał zgnieść kości palców.
Pashut zrobił trzy szybkie kroki i zacisnąwszy palce na ramieniu Malcona szarpnął nim kilka razy.
– A czegoś ty oczekiwał? – krzyknął tak głośno, że konie zatańczyły w miejscu. – To nie polowanie na dzikie taury! Wszyscy wiedzieliśmy, że możemy w każdej chwili umrzeć i zgodziliśmy się na to. Możemy się tylko bać, że umrzemy nadaremnie, ale jeśli zabierzemy do grobu choć cząstkę Yara, choć okruch zła, to już spełniliśmy zadanie. Popatrz na nas – nie odwracając się wskazał grupę Pia za sobą – jeszcze dwie kwadry temu wysuwaliśmy się z jaskiń tylko po opał i żywność. Wymieramy! Obudziłeś w nas chęć walki, uwierzyliśmy w jej sens i nic nas już teraz nie zatrzyma. Tylko śmierć, rozumiesz? Jeśli chcesz, możesz wracać, my już nie mamy dokąd.
Puścił ramię Malcona i odsunął się krok do tyłu. Król Laberi stał nieruchomo.
– W korytarzu, który prowadzi do Jaskini Najgłębszego Snu, zostały wyryte nasze imiona – Pashut odwrócił się i poszedł do koni, ale przystanął w połowie drogi i odwrócił się. Patrzył chwilę Malconowi w oczy. – Sami je wyryliśmy.
– Pashut – powiedział cicho Malcon. – Dziękuję.
Otwartą dłonią uderzył się w udo i odetchnął głęboko.
– Zwijamy obóz i jedziemy – pokiwał głową.
Przygotowania nie trwały długo, choć wszystkim przeszkadzało niebo nad głową – co chwilę ktoś odrywał twarz od pakowania tobołków i spoglądał w różowosine sklepienie, mimo że, wydawałoby się, już do tego koloru przywykli. Nie trwało to długo. Po opuszczeniu polanki Dorn od razu wysunął się na czoło i poprowadził swój oddział, wyprzedzany jedynie przez Zigę.
Cienie przesunęły się sprzed pysków koni na boki, gdy spoza rosnących wszędzie dookoła drzew – za rzadkich, by tworzyły las – błysnęło żółcią. Ziga przystanęła, poczekała na Malcona, ale nawet nie popatrzyła na pana, gdy podjechał i zatrzymał Hombeta. Malcon gestem ręki przywołał resztę i zatrzymał kawalkadę pod jednym z drzew.
Zeskoczył z konia i poczekał aż Pashut i Hok podejdą bliżej. Położył palec na ustach i od razu wskazał nim przestrzeń przed sobą. Bezgłośnie stąpając po ubitej ziemi, z rzadka tylko upstrzonej kępką trawy, podeszli do grubego pnia. Następne drzewo widać było dopiero na horyzoncie. Przed nimi rozciągał się piasek.
Wyglądał jak olbrzymia szeroka rzeka przecinająca ich szlak, żółta rzeka rozlana leniwie, niezauważalnie płynąca, widzieli jej drugi brzeg i drzewa na nim, ale nie widzieli – jakby to była prawdziwa rzeka – jej początku, ni końca.
– Nie mam zamiaru dotknąć tego piasku – powiedział cicho Dorn. – Czuć go cmentarzem. A wy?
– Ja nic nie czuję – szepnął Hok. – Kawałek pustyni, nic więcej – zmarszczył kilka razy nos i spojrzał na Pashuta, czekając na decydujący głos.
Pia uważnie wpatrywał się w olbrzymią łachę piasku, łapał w nozdrza powietrze.
– Chciałbym go dotknąć – powiedział wolno. – Żyjąc pod ziemią rozwinęliśmy w sobie inne zmysły. Czuję jakiś obcy zapach, ale w takich sprawach najbardziej polegam na dotyku. Wtedy najlepiej czuję skałę.
– Oj, nie chciałbym tego – Malcon szybko pokręcił głową. – Mam przeczucie, że dotknięcie choćby jednego ziarnka to to samo, co jazda przez całą tę… – pomachał dłonią -… wydmę. Musimy poszukać jakiegoś przejścia albo końca piasku.
Gdy wrócili do czekających Pia, Malcon wyznaczył po dwóch jeźdźców, którzy w pewnym odstępie od siebie mieli rozjechać się w obie strony wzdłuż brzegów piasku, szukając przejścia. Pozostali popuścili popręgi koniom i poprzywiązywali je do drzew, wartownicy rozeszli się w ciszy na wszystkie strony, tak jednak, by widzieć się nawzajem. Malcon odszedł nieco na bok i usiadł pod jednym z drzew opierając się o nie plecami, z ręką zanurzoną w futro Zigi pogrążył się w myślach. Hok i Pashut sprzeczali się leniwie o piasek, który zatrzymał ich w marszu. Pozostali rozmawiali szeptem lub leżeli wpatrując się w niebo przez korony drzew. Powietrze zamarło rozgrzane słońcem, upał rozkwitał jak jednodniowy kwiat sarsaperelli. W duchocie głucho zatętniły kopyta wracających zwiadowców, wszyscy się poruszyli.
Pierwsza z dwójek nie znalazła żadnej drogi przez piaskową łachę, ale druga, badająca południowy kierunek, miała weselsze wieści.