Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Hombet posłusznie przeszedł w kłus, a potem samorzutnie w galop. Choć wcale jeszcze nie zmęczony koń posuwał się szybko, wici wcale nie zostawały z tyłu, wciąż ledwie kilka kroków za nimi na grobli wiły się ich cienkie końce, fale powstawały już na wysokości przednich nóg Hombeta. W chwilę później Malcon zorientował się, że sytuacja nie zmieniła się na lepsze. Pierwsze drobne fale pojawiały się przed przednimi kopytami konia, a tuż za tylnymi nogami Hombeta w powietrzu wiły się cienkie nici usiłujące go pochwycić. Malcon popatrzył w przód i ku swej radości zobaczył na horyzoncie jakieś ciemniejsze wybrzuszenie, pagórek czy kępę drzew, uderzył Hombeta piętami zmuszając do największego wysiłku i wyjął miecz z pochwy.

Odchylił się do tyłu i ciął wici, które prawie już sięgały nóg konia. Powtórzył to kilkakrotnie i wydało mu się, że następne nitki, te, które powinny były łapać Hombeta, jakby zawahały się, zwolniły swój ruch. W każdym razie, dopiero gdy kopyta mijały jakieś miejsce na grobli wychylały się z wody i rzucały na klepisko, jakby chciały zlizać ślad konia i chociaż tym się nasycić. Jeździec wychylił się z drugiej strony i tak samo ciął kilkakroć po włoskowatych wrogach. Teraz nie miał już wątpliwości, że wici przekazywały sobie w jakiś sposób wiadomość o zdobyczy na grobli i o tym, że ta zdobycz nie chce potulnie dać siej oplatać i wciągnąć w wodę. Punkt, ku któremu pędzili zbliżył się na tyle, że Malcon widział już teraz skraj lasu z wąskim półwyspem zieleni, w który wpadała grobla. Zresztą na ubitej glinie pojawiały się teraz pod kopytami Hombeta marne kępki trawy. Pożółkłej i suchej wprawdzie, ale wcześniej w ogóle jej nie było. Koń zwolnił nieco, a Malcon go nie popędzał – wici nie wypełzały na glinę, wracały do wody. Ziga chwilę przyglądała się drzewom, a potem uniosła się nieco na łapach i w pewnej chwili zeskoczyła na szerszą teraz groblę. Od razu wyprzedziła swego pana i pierwsza wpadła pomiędzy rzadkie drzewa przy drodze. Malcon postanowił zaufać wilczycy i ściągnął cugle konia. W szpaler drzew wjechali stępa. Droga skręcała lekko, tak że jeździec widział tylko niewielki odcinek przed sobą, zatrzymał konia i zaczął nasłuchiwać. Najmniejszy podmuch wiatru nie kołysał gałęzi, nie budził szmeru cienkich liści. I dlatego Malcon złowił nagle dźwięk, który nie wiadomo dlaczego zimną fala spłynął mu po plecach. Był to jakiś szelest, syk, cichy, ale przenikliwy. Dźwięk był powtarzany wielokrotnie, to wzmagał się, to cichł. Młodzieniec odetchnął głęboko i już miał trącić konia piętami, gdy nagle usłyszał w głowie jakąś cudowną myśl, przypomniał sobie wino Jogasa i ucieszył się.

„Gdzieś za wrotami Tao-Ruge znajdziesz Aleję Szeptu. Nie wiem dokładnie co to znaczy, wiem tylko, że tam nie grożą ci Magowie. Spotkać możesz dzikich wojowników podległych Magom. Są bardzo waleczni i za nic mają śmierć, są nieprzekupni i wierni swym panom, którzy spętali ich duszę. Schodź im z drogi, tym bardziej, że zawsze jest ich co najmniej kilku, nie spotkasz ich nigdy pojedynczo. Magowie każą im przebywać zawsze w grupie, wtedy pilnują się nawzajem. Nic więcej o tym nie wiem. Powodzenia, Malconie”.

Słyszał głos Jogasa wyraźnie, jakby strażnik skarbca stał tuż obok, niemal widział pomarszczoną twarz starego, jasne oczy otoczone gęstą plątaniną zmarszczek. Drgnął, gdy poczuł na twarzy muśnięcie palców Jogasa, ale był to tylko mały listek, który oderwał się z gałęzi najbliższego drzewa i opadając otarł się o jego policzek.

Malcon rozejrzał się w poszukiwaniu Zigi, a ponieważ nigdzie jej nie zobaczył, postanowił najpierw zdjąć z nóg konia swoiste pończochy, a potem, gotów na spotkanie wroga, pojechać dalej. Zeskoczył z Hombeta, przeciął nożem paski podtrzymujące płaty skóry na nogach i wepchnął je do worka. Potem dosiadł konia i ruszył do przodu. Po kilku krokach usłyszał dobiegające zza zakrętu wysokie wycie wilczycy i uderzył konia piętami.

– Naprzód, Hombecie!

Wyszarpnął miecz i podniósł go w górę gotów odpowiednio przywitać nieznanego wroga. Galopem wpadł w zakręt i ściągnął cugle, tak że zaskoczony koń przysiadł na zadzie. Przed nim była Aleja Szeptu.

Drzewa były tu dużo rzadsze, rosły parami – wyglądały jak specjalnie posadzone albo wycięte w ten sposób, by zawsze naprzeciw jednego drzewa rosło inne. Do każdego z drzew przywiązane było ciało, było ich chyba pięćdziesiąt. Z tej odległości Malcon widział, że niektóre wisiały nogami do góry, inne za jedną kończynę z pozostałymi mocno skrępowanymi, jeszcze inni nieszczęśnicy zostali po prostu powieszeni. Stąd właśnie dochodził ów cichy szept. Malcon zrozumiał, że ktoś żyje jeszcze, ruszył wolno z mieczem w dłoni. Przyglądał się mijanym ofiarom, ale tu, na początku Alei Szeptu były to już tylko wyschnięte truchła, worki ze skóry wypchane kośćmi, niektórzy wisieli tu już tak długo, że skóra nie wytrzymywała i pękała. Z jednego z takich trucheł wypadł cały szkielet, a czaszka leżąc u podnóża drzewa szczerzyła zęby w stronę Malcona. Skóra ofiary wyschnięta jak pergamin, lekka i wiotka, kołysała się z lekka, choć nie czuło się najmniejszego powiewu powietrza. Musiał tu być ktoś żywy, skoro słychać było szept. Wkrótce, po kilku krokach, Malcon zobaczył tych, którzy jeszcze nie umarli. Kilka kolejnych ofiar miało usta zasłonięte ciasną opaską skórzaną, wydobywał się spod nich świst, gdy skazańcy przez małe szczeliny w opasce wciągali powietrze do płuc. Wszystkim ktoś okrutnie okaleczył głowy. Jedni pozbawieni byli uszu, odciętych razem z bokami czaszki, innym małżowiny pozostawiono, ścinając dla odmiany czubek głowy.

Hombet tańczył na wąskiej drodze usiłując iść jak najdalej od rozkładających się ciał. Malcon popuścił wodze i koń przyspieszył, po kilkunastu krokach byli przy wilczycy, która stała w poprzek drogi przy ostatniej ofierze rozciągniętej nad drogą. Mężczyzna wisiał twarzą do góry, ręce miał związane i przywiązane do drzewa po lewej stronie alei, a nogi do drzewa po prawej. Nie był okaleczony jak spotkani wcześniej nieszczęśnicy, ale nie dawał znaku życia i Malcon chciał ruszyć dalej, gdy Ziga warknęła cicho. Zdziwiony młodzieniec spojrzał w górę na wiszące bezwładnie ciało. Poprawił się w siodle, wyjął miecz starając się narobić przy tym jak najwięcej hałasu i powiedział:

– Ten tu wygląda całkiem świeżo, prawda Ziga? Zaoszczędzę zapasów, zjesz jego nogę, choć to może wstrętne… – stęknął jakby zamierzał się do ciosu.

Bezwładne dotąd ciało szarpnęło się i wygięło w łuk nad drogą. Ofiara usiłowała unieść się poza zasięg miecza. Malcon uniósł się w strzemionach i przeciął sznur od strony nóg. Ciało mężczyzny poszybowało i uderzyło w twardy grunt drogi. Malcon zeskoczył z konia i podszedł do nieznajomego. Zdążył już się obrócić i patrzył mu w oczy. Wydawał się być rówieśnikiem Malcona. Starał się stanąć na nogach, ale obrzmiałe, zsiniałe stopy odmawiały mu posłuszeństwa. Usta krępowała skórzana ciasna opaska, przez którą usiłował wciągnąć powietrze. Malcon przeciął sznur łączący ręce z drzewem, a potem więzy na przegubach i pokazał gestem, by mężczyzna się odwrócił, przeciął opaskę i usłyszał charkot, gdy uwolniony człowiek pełną piersią zaczerpnął powietrza. Malcon badawczo przyglądał się uratowanemu – był ubrany w spodnie i kaftan z cienkiej, miękkiej skóry, stopy były bose. Czarne włosy bardzo krótko przystrzyżone. Jasnobrązowe oczy pod ciemnymi brwiami patrzyły bez cienia strachu.

Stał chwilę oparty o drzewo, ale zaraz zwalił się bezwładnie na lewy bok. Malcon przeciął jeszcze więzy na nogach i wrócił do Hombeta. Z worka wyjął bukłak i podszedł do leżącego, pochylił się i wlał mu do ust trochę wina. Zobaczył wdzięczność w oczach tamtego i uśmiechnął się. Chwilę trwali nieruchomo, potem niedawna ofiara usiadła i zaczęła uderzać bezwładnymi dłońmi w opuchnięte stopy, trwało to chwilę, nieznajomemu udało się zgiąć trochę palce, masował zawzięcie dłonie i stopy, choć musiało mu to sprawiać wielki ból.

Milczał jednak aż w końcu wstał i krzywiąc się niemiłosiernie wystękał:

10
{"b":"100648","o":1}