Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Do wieczora czekałem biernie na dalszy rozwój wypadków. Ale nic nie nastąpiło. Wreszcie zapadła noc. Zamknąłem sanitariuszy w gabinecie, a sam wyciągnąłem się na podłodze sekretariatu, którą pokrywał barwny rysunek okazałego dywanu. W całej tej makabrycznej zabawie realny był tylko skręt moich kiszek wywołany trzydziestogodzinnym postem. Żołądek – widać – nie umiał symulować uczucia sytości.

Lecz jak to się działo, że żyjąc wśród dekoracji, które otaczały mnie przez lata całe, nie dostrzegałem ich? Zasnąłem z tą myślą.

Tak upłynął poniedziałek.

5

Świtało, kiedy otworzyłem oczy. W gmachu i poza oknem panowała cisza. Usłyszałem tylko jakiś metaliczny szczęk. Dobiegł z zamka drzwi, które oddzielały gabinet od sekretariatu. Ten szczęk właśnie postawił mnie na nogi.

– Panie kapralu! – Wołanie sanitariusza tłumiła do cichego szeptu gruba warstwa tkaniny dźwiękochłonnej pokrywająca drzwi gabinetu. – Rozwalcie natychmiast tamte drzwi! My siedzimy w drugim pokoju i jesteśmy tu bezpieczni!

– Jak to, jesteście tam bezpieczni? – szepnąłem do siebie z niedowierzaniem. – A mój rewolwer, to co?

Sięgnąłem do kieszeni po odpowiedni klucz. Kiedy po kilku nieudanych próbach ulokowania go w zamku pochyliłem się nad nim, zrozumiałem, co sanitariusze mieli na myśli: ze swej strony wepchnęli do zamka jakieś śmieci, uniemożliwiając mi otwarcie drzwi, poza którymi uwięziłem ich na noc.

A to dranie! – pomyślałem z nagłym rozczuleniem. – Sprytnie to sobie ułożyli. Szczęście dla mnie, że z tego wołania nie dotarło ani jedno słowo na korytarz. W przeciwnym wypadku musiałbym dalej zabijać i sam bym zginął. Nieudany chwyt sztucznych zakładników świadczył jednak o ich gotowości do podstępnego działania, gdyby wyłoniła się okazja, toteż na dotrzymanie słowa karabinierów również nie mogłem liczyć.

Lecz wiadomość o swej korzystnej sytuacji sanitariusze mogliby napisać na kartce papieru i zrzucić ją przez okno. Musiałem więc jakoś zabezpieczyć się przed skutkami takiego manewru. Raz już mocowałem się z tymi drzwiami i pamiętałem, że tylko ich rama była twarda, zaś cały środek wypełniała ta właśnie gruba poduszka izolacyjna, która stłumiła alarm. Kierownik dobrze był odgrodzony od podsłuchującej sekretarki.

W podręcznej walizce doktora, wśród imitacji różnych przyborów lekarskich i narzędzi chirurgicznych, znalazłem drugi stalowy skalpel. Wyciąłem nim duży otwór w drzwiach gabinetu, usuwając z nich miękką poduszkę. Po tej operacji kazałem zakładnikom przejść do sekretariatu. Mieliby oni teraz zawiedzione miny, gdyby mogli – na swych sztywnych maskach – rozluźnić nieco grymasy szczęścia odlanego z masy plastycznej. Przez następną godzinę z korytarza dochodziło monotonne ględzenie wartowników. Zdecydowani na długotrwałe oblężenie statystowali w ospałej akcji, czytając wojskowy regulamin.

Patrzyłem bezmyślnie na torbę sanitariusza, z której – przez długą dziurę po rewolwerowej kuli – już wczoraj (co wtedy zauważyłem) wysunął się zwój jakiejś linki.

Na co im ten powróz? – zadałem sobie wreszcie proste pytanie. I odgadłem:

– Siadajcie plecami do siebie – rozkazałem. Ociągali się, udając nie wtajemniczonych. Popchnąłem ich łagodnie na podłogę. Potulnie wsparli, się o siebie plecami. Odciąłem skalpelem kawałek linki ze zwoju i związałem ich razem. Gumowe usta – aby nie mogli porozumieć się z wartownikami – zakleiłem im szczelnie dużymi plastrami opatrunkowymi, które wydobyłem z torby. Skalpel ukryłem w kieszeni po zabezpieczeniu ostrza trzecim plastrem. Przymocowałem początek linki do rury pod oknem sekretariatu i wyrzuciłem za okno jej koniec.

Zwoje rozwinęły się gładko: linka sięgnęła do pięćdziesiątej ósmej kondygnacji, czyli do okna znajdującego się o cztery piętra niżej. O tak wczesnej porze na ulicy pod Temalem nie było jeszcze żadnego ruchu. Wśród samochodów parkujących pod ścianą gmachu dostrzegłem jednak dwa nowe radiowozy i dużą ciężarówkę wojskową, która wieczorem przywiozła tu większą liczbę karabinierów.

Wolałem nie patrzeć już dłużej w tę dwustumetrową przepaść. Rewolwer wsunąłem za pasek spodni, chwyciłem za linę i powoli zjechałem w dół.

Przekonanie o powodzeniu tej efektownej akrobacji dawała mi zagadkowa obecność liny w torbie sanitariusza – liny podsuniętej mi wyraźnie przez manekiny, jak na scenę dostarcza się rekwizyt teatralny przewidziany tekstem gotowego scenariusza, jakby wszystkim zależało wyłącznie na samej śmiałości mej gry. Zaledwie jednak opuściłem się kilka metrów poniżej krawędzi okna, gdy poczułem silny cios w głowę. Kątem oka ujrzałem nad sobą jakieś ramię. Zamarłem ze strachu przy litej ścianie pomiędzy dwiema kondygnacjami. Lecz lodowaty dreszcz przerażenia wywołany zawieszeniem nad otchłanią był drgnieniem słodkiej rozkoszy w porównaniu ze zgrozą tego dławiącego uczucia, jakie o mało co strąciłoby mnie w przepaść, kiedy dostrzegłem, że ta ręka, która szponami palców trzymała moje włosy, wyrasta bezpośrednio z gładkiego muru, i kiedy rozpoznałem w niej rękę sekretarki.

Przytwierdzona do stołka biedna duża lalka cały czas udawała zmarłą, toteż w rozgrywkach z manekinami wcale nie brałem jej pod uwagę. Teraz okaleczona sekretarka makabrycznym gestem oddawała mnie w ręce karabinierów. Ona to bowiem z obrotowego łożyska – po upiornym okrzyku: “Zapomniałeś o trofeum, roztargniony rogaczu, który uciekłeś przez okno i wisisz na linie!", nawiązującym do perwersyjnego romansu Lindy z plastykowym kierownikiem – wyrzuciła mi na głowę przez okno swoją urwaną protezę.

Widocznie w czasie pozorowanej operacji dopóty męczyła lekarza pytaniem:,,Gdzie ja to mam?", aż zniecierpliwiony manekin zdjął protezę z klamki i ukrył ją za imitacją biurka w zasięgu ocalałej ręki nieszczęśliwej kochanki sztucznego kierownika.

Słysząc jej demaskatorski okrzyk, wartownicy (wcześniej zapewne przygotowanymi narzędziami) błyskawicznie włamali się do pokoju. Po chwili zobaczyłem ich głowy nad sobą. Niepomyślny przypadek sprawił, że trzy kolejne okna pod sekretariatem były zakratowane. Może poza tymi oknami znajdowały się kasy centrali handlowej i dlatego – w obawie przed złodziejami, taką samą jak ja metodą chodzącymi po ścianach – solidnie je zabezpieczono.

Musiałem dotrzeć do samego końca liny – do czwartego, nie okratowanego już okna. Kiedy wreszcie opuściłem się do jego poziomu i kopnięciem buta rozbiłem szybę, zobaczyłem w głębi pokoju drugą zmobilizowaną do akcji grupę karabinierów. Ścigający porozumiewali się między sobą przy pomocy prawdziwych krótkofalówek i dlatego łatwo zlokalizowali miejsce mojego zawieszenia na ścianie.

Stałem na parapecie okna, trzymając koniec linki w lewej, zaś gotowy do strzału rewolwer w prawej dłoni. Wahałem się miedzy dwoma rodzajami śmierci: pomiędzy przepaścią z jednej – a lufami pistoletów maszynowych z drugiej strony. Ostatecznej decyzji manekiny nie przyśpieszały żadnym ruchem ani słowem. W napiętej ciszy oczekiwania na nią odezwały się kroki prawdziwego karabiniera. Był to ten sam Murzyn, któremu odebrałem broń na dachu Temalu.

Podszedł swobodnie i podniósł do okna rękę niczym nie uzbrojoną.

– Ta pukawka jest moja – rzekł lekko, jakby prosił o zwrot zgubionej papierośnicy.

Miał rację i był prawdziwy. Ani się spostrzegłem, gdy rewolwer leżał już ha jego wyciągniętej i rozwartej dłoni. Oczekiwałem, że Murzyn do swej rzeczowej uwagi dorzuci jeszcze przynajmniej jedno zdanie: “Panowie, dotarliśmy szczęśliwie do końca tej trudnej sekwencji, więc rozpuszczam ekipę, rozejdźcie się do domów".

Lecz prawdziwy karabinier zachował się dziwnie: wsunął broń do kabury i z obojętną miną ulotnił się z wypchanego manekinami pokoju.

– Proszę pana! – jęknąłem, zanim trzasnął drzwiami.

O coś jeszcze chciałem go zapytać, co – w gonitwie myśli – mgliście kojarzyło mi się z introligatornią. Raptem jednak to “coś" całkiem wyleciało z mojej skołowanej głowy. Dostałem bowiem po niej pałką najbliższego karabiniera. Po ciosie spadłem z parapetu na właściwą stronę okna. Leżąc na podłodze odniosłem wrażenie, że słucham występu sekcji rytmicznej jakiegoś zespołu jazzowego. Tubalnym odgłosom ciosów wielu pałek (zrobionych z pustych w środku tekturowych rurek) akompaniowały ryki torturowanego zwierza. Osobliwość tej spontanicznej kaźni polegała na tym miedzy innymi, że słyszalne w całej okolicy rozdzierające jęki wydawali z siebie ci sztuczni oprawcy, którzy aktualnie wymierzali mi bezlitosne razy.

10
{"b":"100558","o":1}