Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wiadomość z ostatnie/ chwili: Jak nam donoszą z Głównej Komendy Karabinierów, schwytany o świcie groźny bandyta Carlos Ontena – po rozwaleniu ściany swojej celi – zbiegł dziś w południe z tymczasowego aresztu.

Z baru przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy wyszedłem nym wieczorem, kiedy chodniki opustoszały już nieco. Nie opodal na gołej ziemi – pod niebem usianym gwiazdami – leżały zbite w gromady kukły bezdomnych mieszkańców dzielnicy. W gorącym powietrzu unosił się swąd dymu z ogniska nędzarzy. Miałem ochotę położyć się gdzieś między nimi i natychmiast zamknąć oczy. Ukryte w głębszym cieniu postacie sztucznych ludzi wyglądały jak powalone strachy na wróble.

Z drugiej strony jezdni potknąłem się na kupie śmieci. Wyplątując buty z uwięzi odpadków, dostrzegłem wśród nich protezy dwóch ludzkich dłoni. Były urwane przy nadgarstkach i trzymały kurczowo brzeg poszarpanej szmaty, w której – gdy padło na nią światło – widząc napis RYŻ, rozpoznałem szczątki worka po fałszywym skarbie. Zaraz poszukałem wzrokiem kołka po$ ścianą, gdzie przed kilkoma godzinami siedział uszczęśliwiony moim darem żebrak. Już go tam nie było, choć istnieć mógł tylko pod tym jednym kołkiem. Widać dopóty śpiewał światu koniec swej niedoli, aż zostały z niego same nogi – wyprostowane na chodniku i zatopione w betonowej płycie. Resztę jego ciała – ciągnąc za ten worek – rozszarpały i rozniosły wilki plastykowej dżungli.

Żałując, że dałem żebrakowi ten wartościowy stos makulatury, położyłem się na noc w ciemnym kącie zawalonej gratami rudery. Ze swego miejsca widziałem przez szparę ognisko otoczone markującymi sen manekinami. Ciekawe – pomyślałem – jakiego rodzaju haniebne znamiona i trwałe więzy mógł widzieć Płowy Jack, kiedy patrzył na mnie lub na inne manekiny wyższego rodzaju, których ja już nie dostrzegałem i dlatego nazywałem je prawdziwymi ludźmi?

Z papierkami w worku czy bez nich, tu czy w innym filmie – każdy w imadle jakiegoś postumentu, pod kołkiem jedynej roli mógł trwać szczęśliwie, dopóki pozostawał na uwięzi swej własnej natury. I może między Płowym Jackiem a nami – rzekomo prawdziwymi ludźmi – była taka sama odległość, jaka dzieliła nas od manekinów. Wszak te ostatnie, patrząc na żywych ludzi – żadnej wyższości w nich nie dostrzegały.

Blask ognia otoczonego zarysami ludzkich postaci przywoływał myśl o hordzie pierwotnej i więzi miedzy istotami jednakowo czującymi. Lecz druga myśl, że tutaj ta więź jest mechanicznie symulowana w celu wywołania określonego efektu scenograficznego, nastrajała szczególnie melancholijnie.

Nagle – zmrożony narastającym uczuciem lęku – przysunąłem zegarek do smugi światła wpadającego przez szparę w ścianie. Była godzina dwudziesta trzecia pięćdziesiąt dziewięć. Zawisłem wzrokiem na strzałce sekundnika, która wykonała jeszcze jeden pełny obrót, odmierzając ostatnią minutę wtorku.

9

Po źle przespanej nocy, rankiem następnego dnia obudziłem się z uczuciem rosnącego zagrożenia, bardziej przejmującym niż fizyczne pragnienie. Przez dłuższy czas nie ruszałem się z miejsca. To wszystko, co dotąd niezbyt wyraźnie rysowało się w mojej świadomości: cudowne ożywienie po latach pozornego bytu na filmowym planie zdjęciowym i nieludzka rola, jaką kreowałem w zamian za wyzwolenie z plastykowych pęt – skrystalizowało się i runęło na mnie jak wiadomość o nieuleczalnej chorobie i bliskiej śmierci, tym bardziej ponura, że nadchodziła w momencie, kiedy naprawdę zacząłem żyć.

Dzięki tajemniczej przemianie ładunku różnego rodzaju materiałów zastępczych, z jakich byłem dotąd zbudowany, w autentyczne ciało ludzkie znalazłem się nagle w sytuacji człowieka narodzonego w pełni fizycznych i psychicznych sił, z pominięciem okresu zdobywania wiedzy. W każdym drobiazgu widziałem więc zagadkę i problem, z wrażliwością właściwą dzieciom reagowałem na wszystkie zjawiska, nie dostrzegane wcale przez ludzi uśpionych narkozą pozornej wiedzy.

Rzecz prosta, wszyscy żywi mieszkańcy sceny w okresie wczesnego dzieciństwa – zdumieni otaczającymi ich cudami – musieli zadawać liczne pytania swoim dorosłym rodzicom. Lecz po to właśnie istniały szkoły, by w dobrze prosperującym systemie edukacji tłumić naturalną ciekawość – i aby zaklejać dzieciom usta namiastkami właściwych odpowiedzi. Więc odpowiadając na pytanie, dlaczego moneta spada, na ziemię, nauczyciel tłoczył w nasyconą strachem o oceny atmosferę klasy protezę,,o przyciąganiu", uczeń zaś, szczęśliwy, że doniósł ją do egzaminu, spędzał resztę życia na rozwiązywaniu następnego problemu: jak taką monetę utrzymać w kieszeni. Przy tym systemie nauczania (szeroko stosowanym we wszystkich kierunkach wiedzy), którego siłą napędową był strach przed represjami za samodzielność i oryginalność, egzamin dojrzałości zdawał absolwent dokładnie już zakneblowany.

Trudno mi było uwierzyć, że ta sama sublimacja, która podniosła moją świadomość i ciało do poziomu rzeczywistej egzystencji, skazywała mnie jednocześnie na samotność i na bliską śmierć w warunkach życia niemożliwych do zniesienia. Nie mogłem pogodzić się zwłaszcza z koniecznością samotnej obrony przed represjami sztucznego prawa. Razem z widmem skazującego wyroku, które realnie wyłoniło się z artykułu zamieszczonego w,,Kroywen – Expressie", przyszła jednak pewność, że w olbrzymiej masie doskonałych absolwentów, ostatecznie już zapieczętowanych i obojętnych na to, co człowiek w moim położeniu miał do powiedzenia w najistotniejszej dla wszystkich sprawie, znajdę przecież ludzi dalej poszukujących prawdy i skłonnych do pogłębienia swej wiedzy.

Musiałem tych ludzi znaleźć sam, ponieważ głoszone od lat nauki Płowego Jacka nie rozbijały muru milczenia na temat sensu życia w świecie wypełnionym dekoracjami.

Wsiadłem do autobusu i pojechałem w stronę Śródmieścia, na ten odcinek brzegu Vota Nufo, gdzie woda była prawdziwa. Zaspokoiłem pragnienie, pijąc wodę prosto z jeziora. Ryzykowałem, że nałykam się zarazków cholery. Poszedłem kawałek dalej.

Cały most przy wylocie Dwudziestej Ulicy skonstruowany był solidnie ze stali. Z obu stron otaczała go rzeczywista woda. NL widziałem stąd żadnych stałych dekoracji. Drzewa i inne rośliny oraz wszystkie domy dookoła, oglądane z zewnątrz, tworzyły w sumie naturalny krajobraz. Tylko obiekty ruchome (jak samochody i przechodnie) w przeważającej większości były sztuczne. Wśród przechodniów niekiedy pojawiali się żywi ludzie. W tym rejonie na kilometrowej drodze naliczyłem ich około trzydziestu. Próbowałem ustalić, jaka reguła związałaby wszystkich żywych w jedną grupę, lecz nie odkryłem żadnej zasady. Autentyczni przechodnie byli różni – tacy, jakich w normalnych warunkach przypadkowo spotyka się gdziekolwiek na ulicy.

Wyszedłem na przylegający do jeziora plac, pośrodku którego stał zespół supernowoczesnych, prawdziwych budynków Uniwersytetu. Wyższe partie obiektów zespołu, wzmocnione lekkimi konstrukcjami ze stali i betonu, rozcinały błękit nieba i olśniewały w blasku słońca płaszczyznami szkła oraz aluminiowymi elementami. Barwne pomosty i kolumny wspierały się na marmurowych segmentach. Na placu rosły okazy żywych palm. Wszędzie panowała czystość i idealny porządek.

To tu – pomyślałem. Oto miejsce, gdzie Rozum i wiecznie niespokojna, poszukująca prawdy Myśl wznosi się najwyżej. Tutaj z łatwością znajdę kogoś, kto dojrzy sens w argumentach przemawiających za filmową wersją rzeczywistości.

Poszedłem szybko aleją między rzędami nieoszukanych cyprysów. Dopiero w budynku zawahałem się: zadrżałem onieśmielony świetnością wnętrza oraz bliskością tytanów myśli. Do tego stopnia uległem potęgującej się tremie, że zamiast przygotowanej tezy poczułem całkowitą pustkę w głowie. Patrząc na ręce, widziałem tylko żałobę za brudnymi paznokciami. W tym stanie ducha mogłem się obawiać, czy zdołam przekazać komuś zgromadzoną wiedzę w formie dostatecznie atrakcyjnej, aby wywołać jego zainteresowanie.

18
{"b":"100558","o":1}