17
Kiedy arcykapłan Kroywenu odkrywał kolejne karty przed uczonym w piśmie rektorem, wstałem od stołu, wyszedłem przed makietę siedziby fałszywego prałata i wsiadłem do wozu rektora. W stosunku do protezy uczonego nie miałem żadnych skrupułów: postanowiłem zabrać mu samochód.
Pojechałem szybko Dziesiątą Ulicą w kierunku Vota Nufo. Minąłem szereg sztucznych ogrodów oraz dekoracje ustawione w strefie przejściowej i dopiero w rejonie Szóstej Alei, którą z obu stron otaczały autentyczne domy, zatrzymałem się przy stacji metra, gdzie dostrzegłem prawdziwy automat telefoniczny.
Zadzwoniłem do centrali w Temalu, prosząc o połączenie z Lindą,.
– Tinazana ma urlop – usłyszałem w słuchawce głos znajomej telefonistki.
– Nie ma jej u was? – zdziwiłem się i zaraz przypomniałem sobie, że Linda sama mi mówiła o tygodniowym zwolnieniu z pracy.
Wykręciłem numer domowego telefonu Lindy i długo czekałem, nie mając pewności, czy jej aparat jest prawdziwy.
Słuchawkę podniósł młodszy brat Lindy. Powiedział, że jego siostra pojechała w południe do Dolly i dotąd nie wróciła jeszcze. Wiadomość tę przyjąłem z ulgą, ponieważ ogarniał mnie coraz większy niepokój na myśl o naszym rozstaniu i zranionej nodze Lindy. Na szczęście rana nie była groźna, skoro Linda mogła złożyć wizytę znajomym z Uggioforte. Ale mieszkania Yorenów z pewnością nie łączyła ze Śródmieściem żadna linia telefoniczna. Czułem też lęk przed policją drogową i karabinierami. Nie wyobrażałem sobie, co pocznę, gdyby jakiś żywy funkcjonariusz prawa zainteresował się skradzionym wozem i pod mundurem rektorskiego szofera rozpoznał Carlosa Ontenę.
W drodze do Yorenów zatrzymałem się przed barem na rogu Dwudziestej Ulicy, gdzie już raz słuchałem kazania Płowego Jacka. Wypiłem tam dużą whisky. Pojechałem dalej Szóstą Aleją, lecz – aby spojrzeć na dom Lindy – przed kolejną stacją metra skręciłem w głąb Dwudziestej Dziewiątej Ulicy. Opuszczając obszar zabudowany prawdziwymi wieżowcami, poczułem się bezpieczniej. Po stronie dekoracji ruch na chodnikach pozorowały manekiny.
Minąłem dom Lindy, niezdecydowany, czy wejść na górę, czy szukać jej u Yorenów, gdy nagle zobaczyłem ją w grupie sztucznych ludzi. Siedziała na wysokim stołku w barze u Calpata. Wjechałem wozem na chodnik i zaparkowałem go akurat w tym miejscu, gdzie we wtorek Płowy Jack postawił na nogi i uruchomił kukłę sparaliżowanego nędzarza.
– Ledwie cię poznałam! – zawołała na mój widok.
Słowa te słyszałem już raz w Temalu. Wszedłem do baru witany nie tylko zdumionym okrzykiem Lindy, ale też niskim ukłonem sztucznego wykidajły i życzliwym zaproszeniem samego Calpata, któremu w peruce bardziej było do twarzy. Whisky dała mi o sobie znać w samą porę: czułem już w żyłach obieg wypitego alkoholu.
Podałem Lindzie rękę i widząc, że wcale się nie cofa, szybko pocałowałem ją w usta.
– Co ty masz na sobie? – spytała niespokojnym głosem.
– Kochana – szepnąłem – strasznie cię przepraszam za ten głupi numer w metrze.
– Właśnie!
– Noga cię nie boli?
Wstała ze stołka.
– Dlaczego wczoraj nie wysiadłeś razem ze mną?
– Zegarek spadł mi z ręki na pomoście wagonu, a kiedy wróciłem do środka, dri. – wi zasunęły się, zanim zdążyłem wyskoczyć na peron – powiedziałem płynnie.
Za to małe, ale nędzne kłamstwo miałem do siebie większy żal niż za wszystkie urojone zbrodnie. Przez tę fikcję wiodła jednak najkrótsza droga do zgody, bo na opisanie prawdziwej przyczyny, która wtedy zatrzymała mnie w pociągu, musiałbym zużyć resztę dnia i znowu mówić jej o zdjęciowym planie, ryzykując, że odejdzie, nim dokończę. Ale ona już od czterech dni widziała we mnie wariata, gdyż tylko chorobą umysłową mogła usprawiedliwić zabójstwa opisywane w gazetach. Czy znalazłbym w Kroywe – nie drugą kobietę, która po tym wszystkim odważyłaby się przebywać dalej w moim towarzystwie?
Patrzyła mi w oczy smutnym, nieruchomym wzrokiem. – Później miałem kilka przygód – ciągnąłem dalej – a po południu zostałem szoferem pewnej naukowej znakomitości.
– Dlatego przez całą dobę nie dawałeś znaku życia? Odłożyłem papierosa i przycisnąłem twarz do jej policzka.
Gdy obróciła się powoli do mnie, czując jej wargi na swoich ustach, postanowiłem wycofać się z tamtego kłamstwa.
Pojechaliśmy na Czterdziestą Ulicę i zjedliśmy obiad w jednej z szeregu prawdziwych restauracji. Przez dwie godziny opowiadałem Lindzie historię swego pobytu na zdjęciowym planie. Lecz aby mogła zrozumieć, za czym od czterech dni uganiałem się po całym mieście, jaką tajemnicę chciałem przeniknąć nawet za cenę życia i dlaczego ścigano mnie listami gończymi, musiałem najpierw wprowadzić ją w niezwykłą atmosferę wielkiej sceny, to znaczy musiałem ją przekonać, że tak samo jak inni ludzie ona też od dziecka nosi w sobie fałszywy obraz świata, nie dostrzegając w nim wielopoziomowego rusztowania planów, aby następnie przejść do opisu aktorów i statystów oraz gigantycznych dekoracji.
Okazywała dobrą wolę i nawet z wielkim przejęciem śledziła moje argumenty. Musiałem jednak mówić do niej tak, jak gdyby od urodzenia była ślepa. Dlatego niemal cały czas – jak Płowy Jack nad Vota Nufo – aby przeniknąć rozdzielającą nas barierę braku komunikatywności, sięgałem po podobieństwa, gdyż odpowiednio dobierane porównania od niepamiętnych czasów dawały jedyną możliwość przekazania komuś przybliżonego obrazu niewidzialnej dla niego strony świata.
U kresu tej teoretycznej mordowni, w najbardziej niespodziewanym momencie, kiedy już zdawało mi się, że osiągam swój cel – Linda rozpłakała się nagle. Ukryła twarz w dłoniach i przez ściśnięte gardło w odpowiedzi na mój długi wykład wyszeptała tylko kilka słów:
– Carlos – przełknęła ślinę – ja ci wierzę. Czy siedziałabym tutaj z tobą, gdybym cię nie kochała?
“Wierzę". Patrzyłem w dal Czterdziestej Ulicy na makiety Uggioforte. Ściany i szyby wokół nas błyszczały w czerwieni zachodzącego słońca. Po dwóch godzinach próżnego gadania w ciszy między nami pozostało i dźwięczało to jedno słowo: “wierzę". Obracałem je w myśli na wszystkie strony, nieufnie, jakbym coś takiego słyszał po raz pierwszy w życiu.
I nagle – ze wzruszeniem, które kazało mi zasłonić oczy – pojąłem, że to ja jestem ślepy. Wierzę! Razem z tym prostym słowem ona dawała mi wszystko: miłość, nadzieję i sens, a ja żądałem od niej rozumienia, więc próbowałem wymusić coś, co tu, na planie – w świecie skłębionych pozorów i złudzeń – nigdy nie miało żadnej wartości.
Raz jeszcze wsiadłem z Lindą do skradzionego wozu. Autostradą przebiegającą wzdłuż zachodniego brzegu Vota Nufo pojechałem szybko pod Pial Edin. Płaski, otoczony ogrodami wierzchołek Słonecznej Góry zanurzył się już w ciemności. O zachodzie słońca Płowy Jack miał tam zebrać swoich uczniów. Chciałem go ostrzec przed skutkami zmowy kapłanów z uczonymi w piśmie.
W drodze przypomniałem sobie słowa mistrza: “Dotyczy to tych, którym wskazano", wypowiedziane w obozie manekinów, kiedy prorok mówił o wierności. Zdawało mi się wtedy, że brzmi to wieloznacznie. A teraz wiedziałem, co miał na myśli. Mnie wskazano Linde: lecz uczuciem, a nie stempelkiem odbitym na papierku.
– Co słychać u Yorenów – zapytałem Linde, wjeżdżając znowu w strefę przybrzeżnych dekoracji.
– No wiesz, jak to u nich: Tom wyświetla slajdy, a Dolly leży na tapczanie i jęczy, że chyba jeszcze dzisiaj nie posprząta, choć ten nieustanny bałagan dobije ją w końcu. Jakoś sobie radzą. Jednak w ogóle to mają już dość tej codziennej monotonii i zbierają pieniądze na wycieczkę zagraniczną.
– A ty pojechałabyś zwiedzać obce kraje?
– Bardzo chętnie. Ale tylko z tobą.
Otoczyłem ją ręką i przytuliłem do siebie. Pierwszy raz od czterech dni poczułem się szczęśliwy.
– Dzisiaj jest czwartek? – spytałem.
Skinęła głową. Już miałem powiedzieć, że jeżeli chce, to jutro pojedziemy razem w daleki świat, gdzie nikt nie wie o istnieniu Carlosa – zabójcy. Lecz w ostatniej chwili przyszło mi do głowy, żeby poczekać do rana z ujawnieniem tego świeżego pomysłu.