Литмир - Электронная Библиотека
A
A

6

W tej części Uggioforte bywałem dość często, czasami dwa lub nawet trzy razy na tydzień. Przyjeżdżałem tu do Dolly i Toma Yorenów, których poznałem przez Płowego Jacka. Z Yorenami łączyło mnie wspólne zainteresowanie podróżami zagranicznymi. Mieliśmy sobie wiele do powiedzenia na temat egzotycznych krajów i przez całe lata planowaliśmy nasz pierwszy wyjazd. Odwiedzałem ich chętnie i zawsze zastawałem swych przyjaciół w domu, w czym nie doszukiwałem się niczego osobliwego, ponieważ – przy okazywanej w marzeniach wielkiej ciekawości świata – w rzeczywistości stanowili parę zagorzałych domatorów.

Spędzałem tam długie, ciekawe wieczory; bywało, że zagadaliśmy się nad slajdami, które Płowy Jack przynosił w swej połatanej torbie, Tom zaś wyświetlał je na ścianie dla mnie i dla Dolly (najbardziej przejętej barwną wizją czekających na nas wzruszeń) i snuliśmy projekty dalekich wypraw. Przegapiałem wówczas z reguły ostatni pociąg do Tawedy i pozostawałem w Uggioforte na noc, by o świcie jechać prosto do monotonnej szarzyzny zakładu w Pial Edin.

Kilka razy przyszedłem do Toma i Dolly z Lindą, lecz ona – i to nas dzieliło – nudziła się tam najwyraźniej, choć robiła wszystko, aby tego nie okazywać. Może z tych samych powodów, których wtedy jeszcze nie znałem, Płowy Jack również w Uggioforte długo nie przesiadywał. Zostawiał slajdy i wracał do swoich włóczęgów wałęsających się na wschodnim brzegu Vota Nufo.

Yorenowie mieszkali na skrzyżowaniu Szesnastej Alei z Czterdziestą Drugą Ulicą, więc nie opodal posterunku karabinie – rów, z którego uciekłem przez rozkrojoną skalpelem tekturową ścianę. Przechodząc tamtędy pomyślałem, że w mojej sytuacji nie byłoby może właściwe odwiedzić ich teraz, kiedy ciążyły na mnie tak liczne i groźne oskarżenia. Wiadomość o wczorajszych wydarzeniach w Temalu zamieściła już na pewno poranna prasa, a resztę miały przynieść popołudniówki. Czy Toma i Dolly zdołałbym przekonać o swojej niewinności? Przez powoływanie się na starą przyjaźń z nimi, w zamian za wymuszoną pomoc naraziłbym ich może na sądowe represje. Czytałem nieraz o karach za ukrywanie przestępców poszukiwanych listami gończymi.

Z drugiej znów strony potrzebowałem teraz takiej pomocy: ścigany nieufnymi spojrzeniami fałszywych przechodniów, nie zdołałbym dotrzeć bezpiecznie do domu, gdzie i tak nie mógłbym się ukryć, gdyż czekali tam na mnie karabinierzy z Tawedy, z pewnością zaalarmowani już telefonicznie. Musiałem natychmiast zmienić czerwoną koszulę, zmyć z twarzy pręgi po sinych pałkach i zjeść coś wreszcie. Wody nigdzie w pobliżu nie było widać, a najbardziej dokuczało mi nieznośne pragnienie. Pod jego wpływem zdecydowałem się w końcu złożyć Yorenom tę przykrą wizytę.

Imitację ich domu poznałem po oryginalnej fasadzie. Wspiąłem się ostrożnie po twardszym fragmencie schodów na piętro podzielone przegrodami z dykty i z bijącym sercem zapukałem do znajomych drzwi. Były tekturowe. Odpowiedziała mi Dolly:

– Prosimy!

Głos jej był donośny i dobiegł z odległego wnętrza. Tak to właśnie było zawsze: nie wychodzili do przedpokoju na powitanie gości. Przeszedłem długim korytarzem. W miejscu drzwi do pokoju wisiał arkusz brudnego kartonu rozpięty pinezkami na drewnianej ramie. Obróciłem tę ramę i wszedłem do środka tekturowego pudła.

Już byłem przygotowany na najgorsze, więc to, co zobaczyłem poza fałszywymi drzwiami, przeraziło mnie w mniejszym stopniu.

– Halo, Carlos! – wykrzyknęła Dolly.

Powiedziałem coś.

Ale nie usłyszałem własnego głosu. Jakaś listwa wystawała ze stołu, przy którym siedział Tom. Podając Dolly rękę na powitanie, miałem wrażenie, że źle oceniłem dzielącą nas odległość i że zamiast jej dłoni uścisnąłem tę żerdź.

– Miło nam, że wpadłeś – rzekł flegmatycznie Tom.

– Strasznie się cieszymy! – dorzuciła Dolly.

Znowu coś powiedziałem.

Ręka Toma była twarda i kiedy uniósł ją nad stołem, zaskrzypiała w stawach.

– Odwiedzam was zawsze z wielką przyjemnością – wymamrotałem.

Miałem ochotę uciec, gdy Dolly ze swego stałego miejsca na skrzyni, która z trudem kopiowała tapczan, wskazała mi wolny taboret.

– Więc czemu tak długo nie pokazywałeś się, podmiejski pustelniku? Siadaj! A jeśli masz chęć napić się kawy, co już odgaduję z twojej głupiej miny, to tym razem sam sobie ją weź. Strasznie się dzisiaj zmordowałam porządkowaniem tego nieustannego bałaganu i ani myślę usługiwać takiemu próżniakowi.

– Nie rób sobie ze mną kłopotu, Dolly. Wstąpiłem do was tylko na chwilę, aby…

– To zaparz tę kawę sam albo zaraz siadaj.

– Już idę.

Nie usiadłem jednak ani nie poszedłem do kuchni, gdzie stała na półce moja filiżanka, którą przynosiłem zawsze do pokoju i odnosiłem wieczorem na jej stałe miejsce. Stojąc dalej pośrodku tekturowego pudła porównywałem zachowany w mglistej pamięci pozorny obraz Yorenów z brutalną wersją rzeczywistości.

– Leniuchu – szepnęła Dolly.

– Słucham.

– Czy mam wstać?

Drgnąłem jak obudzony ze snu.

– Pójdziesz w końcu po tę kawę – fukneła – czy sama będę musiała ci ją podać?

– Ależ nie! – zaprotestowałem gwałtownie.

Dolly zmontowana była na cienkiej pokrywie skrzyni w pozycji ni to siedzącej, ni leżącej. W każdym razie wstając ze swego wiecznego legowiska, rozwaliłaby nie tylko ten wątły postument, ale też rozerwałaby przyklejoną do niego część własnego ciała. I tego się przeląkłem.

Wybiegłem za kartonowe drzwi i z zaśmieconej wiórami pustej klitki przyniosłem do pudła pokoju jedną filiżankę. Dwie inne stały zawsze przed Yorenami na wspartym trzema kołkami arkuszu dykty. Filiżankę niosłem ostrożnie, aby nie rozlać domyślnej kawy. Przeszedłem pod ścianą ozdobioną grzbietami książek, naklejonymi wprost na niej w długich rzędach, i usiadłem na stołku. Był wycieńczony wieloletnią służbą.

– Matko moja! – zawołała Dolly. – Jak on wygląda!

– Biłeś się z kimś? – spytał Tom. Wreszcie to zauważyli – pomyślałem.

Taboret podtrzymujący figurę Toma zapiszczał żałośnie. Przez chwilę, patrząc na piękną twarz Dolly, słyszałem tylko chrzęst plastykowych kości jej wiernego towarzysza, który ryzykownym łukiem przeginał się nad stołem ku mnie.

– Kto cię tak urządził?

– To drobiazg niewart ani sekundy waszego zainteresowania – próbowałem się wykręcić.

– A ta krew i siniaki na twarzy?

Podniosłem do ust pustą filiżankę. Yorenowie widzieli dostatecznie ostro, aby zauważyć na mojej głowie i koszuli rażące ślady pozostawione przez karabinierów i grubasa, ale nie dość wyraźnie, by pod tymi powierzchownymi zmianami dostrzec przeobrażenia głębsze, które nadawały mi postać prawdziwego człowieka.

– Masz przed nami jakieś tajemnice?

– Ależ nie!

– Wiec mów, co się stało.

– Głupstwo. – Pociągnąłem łyk powietrza z filiżanki. – Paru zarozumiałych drabów z Aiwa paz wlazło mi w drogę na rogu ulicy.

– Gdzie to było?

– Pod Kroywen – Central, kiedy jadąc do was przesiadałem się do autobusu.

– I nieźle oberwałeś – zauważył Tom.

– Oni też wrócili za Vota Nufo porządnie poturbowani – kłamałem dalej.

– Pobiłeś ich?

– A ty co byś zrobił, gdyby ci kto przyłożył sztylet do piersi?

Dolly poruszyła się niespokojnie na rozchybotanym postumencie. Szamotała się na nim jak kobieta od urodzenia przykuta do łoża nieuleczalną chorobą, ale kiedy przemówiła, zwracając ku mnie twarz o rysach zastygłych w wyrazie bezradnego zniecierpliwienia – w głosie jej zabrzmiała pełnia życia:

– Już ściągaj tę koszulę, biedaku! Zaraz okręcę cię czymś dookoła, bo rana jest pewnie głęboka.

– Kochana, przysięgam, że jest powierzchowna. I tylko nie wstawaj, zaklinam cię!

Dopiero w tej chwili poczułem się mordercą.

– W takim razie… – obróciła się nieco na skrzyni w granicach luzu pozostawionego jej przez montera i wyjęła z leżącej na stole paczki kartonowego papierosa – w takim razie umyj się przynajmniej. W łazience wisi twój ręcznik.

12
{"b":"100558","o":1}