Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wkrótce manekiny nasyciły się zemstą za dwóch strąconych z dachu kolegów. Powstając odkryłem na przegubach swych rąk kauczukowe kajdanki. Fałszywi sadyści podsunęli mi pod nos prawdziwe lusterko. Wyglądałem strasznie: starą czerwień krwawej plamy szeroko rozlaną na koszuli (to była farba z rękojeści noża) uzupełniły ciemnosine pręgi odbite na twarzy pałkami świeżo pomalowanymi na fioletowo.

Tak zmaltretowany ruszyłem ku windzie i zjechałem nią na parter w asyście ośmiu charakteryzatorów.

Na dole wszyscy byli już poinformowani o rezultacie całonocnego oblężenia. Zatrzymaliśmy się w westybulu, gdzie sztuczny oficer przejrzał niedbale moje dokumenty. Nie musiał ich dokładnie studiować, ponieważ po przesłuchaniu współpracowników Lindy wiedział już poprzedniego dnia na mój temat wszystko, co wiedzieć chciał.

– Pan się nazywa Carlos Ontena – rzekł oznajmującym tonem.

Skinąłem głową.

– I mieszka pan w Tawedzie?

Potwierdziłem.

– A ta kobieta kim jest?

Wskazywał palcem na fotografię formatu pocztówkowego, która od kilku dni tkwiła w moim portfelu wśród innych papierów i zdjęć. Pochyliłem się nad nią, aby zobaczyć, o kogo pyta. Odpowiedź zamarła mi w krtani. Nie mogłem z siebie wydobyć głosu, chociaż wiedziałem dobrze, kim ta kobieta jest.

To była Linda – na fotografii była prawdziwa i wyglądała na niej dokładnie tak samo, jak dziś. Lecz do tego zdjęcia pozowaliśmy razem: patrząc teraz na nie zrozumiałem, dlaczego otoczony dekoracjami i fałszywymi ludźmi przez całe życie aż do poniedziałkowego świtu – wcale nie dostrzegałem ich. W obrazie plastykowego manekina sfotografowanego obok prawdziwej Lindy rozpoznałem wizerunek mej własnej dotychczasowej postaci.

Oficer dotarł do końca serii znormalizowanych pytań. Opuściliśmy hali. Pod gmachem centrali handlowej przeszliśmy pomiędzy dwoma szpalerami karabinierów. Wschodzące słońce wisiało nisko nad Aiwa Paz. Z tej samej strony, sponad prawdziwej zatoki Vota Nufo wiał chłodny, orzeźwiający wiatr. Kiedy zwróciłem twarz ku górze, by po raz ostatni spojrzeć na różowy, zanurzony w błękitnej toni nieba szczyt Temalu, powstrzymywany kordonami tłumek porannych statystów powitał mnie okrzykami nienawiści.

Oto jak – z szeregowego manekina Tawedy, który przez całe lata poczciwie pozorował pracę robotnika w zakładach Pial Edin, a ostatnio symulował też miłość do prawdziwej referentki z Temalu, po nocnej sublimacji – w czasie niespełna jednej doby stałem się pogromcą karabinierów, postrachem kobiet i dzieci, zwyrodniałym bandytą – wampirem Kroywenu.

Pojechaliśmy patrolowym wozem. Najpierw Szóstą Aleją pod estakadami Centrum – w kierunku Riwazolu, a potem na prawo Czterdziestą Ulicą przez cały autentyczny fragment Śródmieścia – do wschodniej granicy Uggioforte.

Oficer, który legitymował mnie w westybulu, usiadł przy kierowcy zainstalowanym w aucie na stałe, ja – pośrodku tylnego fotela, pomiędzy kapralem z lewej a sierżantem z prawej strony – zwyczajnie, jak transportowany do tymczasowego aresztu złoczyńca. Moi sąsiedzi rozmawiali przez kilka minut ł umilkli. Nie miałem pojęcia, do jakiej doszli konkluzji; odniosłem tylko wrażenie, że w celu wywołania fonicznego efektu mowy ludzkiej odczytywali na przemian hasła mijanych reklam. Szofer w ogóle nie dysponował głosem, gdyż od gadania byli inni; siedzenie miał zrośnięte z fotelem, zaś ręce – z kierownicą. Oficer po zaspokojeniu swej płytkiej ciekawości markował na przednim fotelu poranną drzemkę.

Kim oni właściwie byli i kim ja sam byłem do wczorajszej nocy, zanim wskazana tajemniczym Palcem ruchoma i gadająca porcja sztucznego tworzywa, w postaci której trwałem przez całe pozorne życie, uległa przemianie w ludzkie ciało? Zatem kim oni byli – a raczej należałoby zapytać: czym? Czy byli automatami? – myślałem. – Nie! Byli manekinami. Jedne od drugich odróżniają te same – cechy, jakie pozwalają rozpoznawać narzędzia wśród dekoracji. Automat jest maszyną, której wygląd zewnętrzny wyznaczają potrzeby określonego działania. Swym kształtem nie musi naśladować błędów konstrukcyjnych w budowie ludzkiej postaci; dlatego nie kopiuje jej. Manekin zaś jest dekoracją stworzoną wyłącznie dla swego zewnętrznego wyglądu.

Więc byli ruchomymi i gadającymi dekoracjami. Zastępowali prawdziwych ludzi wszędzie tam, gdzie obecność autentycznych postaci – ostrością ról kreowanych w nieodpowiednich miejscach sceny – rozpraszałaby uwagę Widza, odrywając ją od właściwych aktorów i kierując na mało istotne tło.

Ale jak byli zbudowani wewnętrznie i czy odczuwali ból? Skalpelem ukrytym w kieszeni – po zerwaniu zeń plastra – naciąłem kapralowi udo. Sierżantowi (ośmielony obojętnością tamtego) podważyłem ostrzem jabłko w kolanie i obejrzałem je ze wszystkich stron. Było odlane z twardej różowej masy plastycznej. Obydwaj nie mrugnęli nawet, kiedy ich kaleczyłem: siedzieli sztywno jak mumie, ze szklanymi oczami utkwionymi w perspektywie pogrążonej w półmroku ulicy, którą zamykały w dali zalane słońcem tarcze drapaczy chmur.

Oni nie czuli bólu, a ja czułem realny niesmak po tej drastycznej, choć pozorowanej operacji. Dawał mi on pewność, że w nowej swej postaci nie jestem sadystą. I nie byłem również jednym z tych pospolitych wandali, którzy znajdują swe liche orgazmy w niszczycielskich aktach przemocy i siły rozładowywanej skrycie nad martwymi przedmiotami, bo tak żałosna działalność, jak demolowanie pustych opakowań, nie przynosiła mi – co wiedziałem już wcześniej – nawet namiastki tej intymnej rozkoszy, jaką tamci, prując nożami oparcia foteli w wagonach metra lub urywając słuchawki przy telefonach ulicznych, otrzymują za darmo.

U celu tej ponurej jazdy stała maskowana fasadą jednej przyzwoitej ściany prymitywna kopia posterunku karabinierów. Stała gdzieś pośrodku Uggioforte, w dzielnicy nieomal całkowicie imitowanej ogromnymi makietami domów.

Zatrzymaliśmy się tam. Dwa pozostałe radiowozy kolumny, która asekurowała pierwszy samochód, parkowały pod posterunkiem do czasu, aż znalazłem się za grubymi kratami. Przedtem kapral zajął miejsce przy prawdziwej maszynie do pisania i pod dyktando sierżanta sporządził protokół mojego wstępnego zeznania. Po przesłuchaniu gotowy protokół powędrował na stół sierżanta, który dopisał na nim odręczną adnotację, zostawiając niżej miejsce na mój autograf. Cały papier pokrywały rzędy liter chaotycznie wystukanych na maszynie. Cztery linijki regularnej spirali nakreślone długopisem przez sierżanta tuż pod maszynowym tekstem jego kolegi uzupełniały trafnie głęboką myśl celnie sformułowaną przez kaprala. Podpisałem ten rekwizyt czytelnie: pełnym imieniem i nazwiskiem – co na obecnych nie wywarło żadnego wrażenia.

Zamknęli mnie w oddzielnej celi. Obok, w głębokiej wnęce – poza wykoślawioną przez upał i czas plastykową kratą tymczasowego aresztu – tkwiły trzy woskowe figury. Przedstawiały stałych bywalców komisariatu: szpetną i ponurą prostytutkę, z wyglądu starą awanturnicę uliczną, opoja nurzającego się w namiastce własnych brudów oraz całkiem sympatyczną babcię, cierpiącą na zanik pamięci, która wyszła z domu i dotychczas jeszcze nie powróciła. Obecność tak dobranego towarzystwa prowadziła mnie do wniosku, że posterunek ten posiada wyposażenie typowe – może znormalizowane dla większości tego typu komisariatów.

W południe poinformowałem kaprala o swym pragnieniu i głodzie. Kiedy dostałem pusty kubek i drewniany klocek w kształcie kromki razowego chleba, zdenerwowałem się ostatecznie: wykorzystując nieuwagę strażników, rozkroiłem skalpelem tekturową ścianę wnęki i przez powstałą w niej nieestetyczną dziurę swobodnie – choć z pewnym zdziwieniem – po prostu wyszedłem na ulicę.

Pod gołym niebem słońce prażyło niemiłosiernie. Miałem też wrażenie, że zwracam uwagę fałszywych przechodniów swym niedbałym wyglądem. Ale byłem wolny!

11
{"b":"100558","o":1}