Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Co łaska, panie, co łaska!

Przełożyłem chleb i konserwy do drugiej ręki i całą resztę łupu opuściłem lekko na jego kolana. Łatwe to było, zwłaszcza że niedorzeczny worek zawadzał mi tylko. Musiałem zaraz uciec przed dziękczynną częścią koncertu żebraka – fonicznie bardziej jeszcze rozbudowaną i wylewną od części modlitewnej. Nigdzie dookoła nie widziałem spokojnego miejsca, gdzie mógłbym usiąść i zabrać się do jedzenia. Rejon ten znałem wprawdzie bardzo dobrze, ale teraz patrzyłem na wszystko całkiem innymi oczami.

Po taksówkowym rajdzie i pieszej wędrówce przez zagracone podwórka znalazłem się z północnej strony autentycznego fragmentu Śródmieścia – na obszarze pokrytym dekoracjami, lecz już w pobliżu terenu zabudowanego domami prawdziwymi. Akcentowany od poniedziałkowego świtu podział na elementy prawdziwe i fałszywe w otaczającej mnie nowej rzeczywistości nie mylił mi się oczywiście ze.znanym od dawna podziałem na fragmenty piękne i brzydkie w całej aglomeracji wielkomiejskiej, bowiem dekoracje ilustrować mogły zarówno obraz wyrafinowanego luksusu, jak i skrajnej nędzy.

Z bogactwem spotykałem się w części centrum Kroywenu położonej bezpośrednio nad brzegiem Vota Nufo oraz przelotnie w Aiwa Paz – z drugiej strony jeziora, kiedy jeździłem tam czasem pozornie bez celu, faktycznie zaś po to, by podglądać szczęśliwców, do których uśmiechnęła się fortuna.

Tutaj – w dzielnicy wcale nie peryferyjnej – gdzie zbiegłem po zuchwałym napadzie na ledwie prosperujący sklepik spożywczy, bieda bardziej jeszcze rzucała się w oczy niż w zamieszkanym przez czarnych Riwazolu. Chodniki wypełniał nieprzerwany ciąg pieszych, ale pod ścianami ruder podpartych kołkami, na małych placykach oraz w rynsztokach, tuż obok kołowego ruchu – wszędzie, gdziekolwiek było wolne miejsce między zwałami śmieci, koczowały (pod gołym niebem) hordy obdartych i brudnych manekinów.

Zwinne jak małpki kukiełki dzieci wpadały z wrzaskiem pod ruchome wraki wozów, obrywały sobie wzajemnie uszy lub łamały plastykowe nogi i zdzierały nosy w beztroskich zabawach pod wierzchołkami ulicznych palm. Lepsze miejsca w dekoracyjnych niszach i w zawalonych szopach okupowały rodziny biedaków naśladujących jakieś skromne zajęcia. Jedne atrapy ludzi zajmowały się tu wyrobem lichych imitacji, inne – drobnym handlem. Ostatnia sztuczna nędza i hołota żerowała na wysypiskach pozornych śmieci lub próżnowała bezczelnie przy krawężnikach jezdni, najczęściej w pozycji leżącej na wznak.

Zwabiony szyldem samoobsługowego baru, przeszedłem przez całą tę ciżbę na drugą stronę ulicy. Pod barem trafiłem na scenę typową raczej dla bogatych dzielnic: atletyczny wykidajło wykopywał z wejścia obszarpanego włóczęgę. W nieproszonym gościu – kiedy powstał z chodnika i otarł umazaną błotem twarz – ze zdumieniem rozpoznałem prawdziwego człowieka. Poszedłem za nieznajomym pod następny dom. Był wychudzony i zgłodniały jak bezpański pies. Zaraz wyciągnął kościstą rękę po chleb. Przełamałem bochenek i dałem mu połowę razem z jedną konserwą. Próbowałem zapoznać się z nim. Zadawałem mu pytania i mówiłem o sobie. Lecz nie udało mi się nawiązać z nim żadnego kontaktu: jego rozwój umysłowy zatrzymał się na poziomie skrajnego idiotyzmu.

Wróciłem do baru witany głębokim ukłonem sztucznego wykidajły, co dało mi nikłą satysfakcję.

8

Prawie nie pamiętałem przeszłości. Urojone życie, wesołe lub ponure, Taweda, mieszkanie na dziewiątym piętrze, książki, telewizja, nieznośni sąsiedzi, Pial Edin z fabryką, weekendy na wyspie Reff, plaża w upalny dzień, slajdy u Yorenów, koniak z Elsantosem i jego koleżanki, czasem smutek, radość niekiedy, wreszcie Linda – cała plastykowa przeszłość, aż do chwili przebudzenia w poniedziałek rano, majaczyła w mej pamięci poza dymną zasłoną, jak wyblakły sen.

W tej mglistej przeszłości jedynie Linda była nieoszukana. Wracałem myślami do różnych epizodów z jej rzeczywistego życia, przez pół roku związanego z moją pozorną egzystencją, odnawiałem wspomnienia, by zbudować nową wersję wypadków i rozwiązać wiele zagadek – aby rozjaśnić mrok czegoś niepojętego. Próbowałem również wyobrazić sobie, co by się dalej działo, gdybym wczoraj nie złożył jej w Temalu tej fatalnej wizyty, która nas wzajemnie skompromitowała.

Dla Lindy sztuczni ludzie w Temalu nie byli manekinami, a praca w fikcyjnej centrali handlowej – pozorowaniem jakiegoś zajęcia. Wystarczyło tylko spojrzeć na biurko, gdzie leżały dokumenty pokryte jej czytelnym pismem, aby mieć pewność, że siedząc w towarzystwie czterech symulatorów pracy biurowej, znalazła ład i sens w powszechnej maskaradzie i swoją funkcję traktowała serio. Z pewnością teraz, gdy się dowiedziała, do czego jestem zdolny, straciłem w jej oczach wielokrotnie więcej, niż zyskałem rano jako człowiek prawdziwy. Ona rozpoznała we mnie furiata, a ja w niej dziewczynę łatwą, chociaż z drugiej strony nie mogłem mieć do niej żalu tylko o to, że się zadawała z manekinami: gdyby pogardzała nimi, nie doszłoby nigdy do naszego zbliżenia.

Od początku było jasne, czemu sztuczni mieszkańcy Kroywenu nie odróżniali ludzi prawdziwych od fałszywych oraz oryginalnych zabudowań od fragmentarycznych kopii i konstrukcji zastępczych. Tutaj nie było żadnego problemu, gdyż nikt nie widzi w świecie niczego ponad to, co znajduje w sobie samym. Powoli zaczynałem też rozumieć, dlaczego również żywi ludzie – tak nieliczni w sztucznym tłumie – obojętnie przechodzili obok dekoracji i nie dostrzegali w manekinach wszystkich tych haniebnych cech, jakie mnie w nich uderzały. W najbardziej niezwykłych zjawiskach ludzie od urodzenia oswojeni z nimi nie zauważają niczego osobliwego.

I może tylko ktoś od urodzenia ślepy, komu bielmo nagle spadłoby z oczu, ujrzałby dookoła siebie tło: panoramę makiet wykonanych z artykułów zastępczych, zrobione z dykty tarcze o konturach domów i drzew, ustawione frontem do sceny w dalekiej perspektywie planu, zaś bliżej, pomiędzy oryginalnymi elementami, rozpoznałby atrapy, imitacje, fałszywe materiały, sztuczne tworzywa i masy plastyczne, wszelkiego rodzaju namiastki i surogaty, kopie, protezy, peruki i maski, puste opakowania, falsyfikaty – słowem zawartość całej rekwizytorni zmontowaną na poboczu akcji, więc może sam kreując rolę statysty sceny, dostrzegłby nieprzebrane rzesze statystów tła zainstalowane na marginesie planu i zobaczyłby ramy świata w rzeczywistej ich postaci.

W otwartej wnęce baru samoobsługowego przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy przesiedziałem całe popołudnie. Drzemałem na wysokim stołku ustawionym w cieniu martwej pinii, przy długiej półce, oddzielającej wnętrze baru od ulicy, pomiędzy nieustannie gadającymi i wiercącymi się kukłami. Czasami – zbudzony czyimś podniesionym głosem – rozglądałem się uważniej dookoła siebie. I nie widziałem problemu w tym, jak manekiny poruszają siej mówią (ktoś, komu się wydaje, iż wie, jak sami ludzie to czynią – niech dalej śpi sobie spokojnie), natomiast domyślając się już, w jakim celu one to robią, chciałbym jeszcze wiedzieć, kto je zmusza do ciągłej aktywności i z daleka kontroluje.

Zjadłem swój chleb i mięsną słoną konserwę. Wkrótce znowu zachciało mi się pić. W bufecie i na stolikach sztucznych konsumentów stały wszędzie tylko puste kieliszki, szklanki i butelki, które manekiny podnosiły często do gumowych ust i przechylały nad swymi nieruchomymi maskami. Plastykowe zakąski też wędrowały do warg w ślad za pustymi kieliszkami i po kilku ruchach gipsowych zębów wracały z powrotem na papierowe talerze w stanie nienaruszonym. Takie to było naturalne, że już z odległości pięćdziesięciu metrów ktoś żywy nie dostrzegłby oszustwa w mistyfikacji łatwej do zdemaskowania z bliska.

Mój nietypowy sposób jedzenia chleba i konserwy nie wywołał w barze żadnej sensacji. Po prostu nie zauważono go. Aby nie zajmować za darmo miejsca, musiałem jednak przenieść coś z bufetu do swego stołka i w zamian za fałszywy banknot dostałem od barmana powietrze w butelce ozdobionej kosztownymi nalepkami. Zakąski nie zakupiłem wiedząc, ile razy każda namiastka wędliny czy ryby odbyła drogę z bufetu przez stolik do ust i z ust przez stolik do bufetu. Barman, który każdą wolną chwilę wypełniał poszukiwaniami zgubionej peruki, znosił wypolerowane setkami rąk zakąski tylko ze stolików okresowo zajmowanych przez gości z ulicy, bo ci wchodzili, przechylali, wąchali i wychodzili – ale takich stolików było tu zaledwie kilka.

15
{"b":"100558","o":1}