Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Aby pani nie robić kłopotu, sam tam wejdę – zaproponowałem i szybko pobiegłem po drabinę.

Wyciągając ją z kąta, potrąciłem niechcący ułożone w stosie puste pudełka i rozsypałem je.

– Panie! – podniosła głos.

– Przepraszam najmocniej. Zdejmę tamte butelki i zrobię porządek.

– Dość tego! – Wyszła spoza lady. – Proszę opuścić sklep. Tutaj nie ma miejsca dla awanturników i pijaków.

– Długo jeszcze będzie tu marudził ten zamroczony alkoholem brudas? – spytał ostro sztywny typ z końca kolejki.

– Nie wyjdę, aż dostanę tamte butelki.

Miałem nadzieję, że ustąpią mi dla świętego spokoju. Ale pomyliłem się: sztywny typ podszedł i wskazał drzwi.

– Jazda stąd!

Pozostałem w sklepie. Gdzie indziej musiałbym zaczynać wszystko od początku. Energiczny manekin sam wyszedł na ulicę i zaraz wrócił z kukłą ubraną w fioletowy mundur.

Głupia sprawa – pomyślałem.

Głos fałszywego policjanta naśladował zdartą płytę:

– Co tu… tu co tu… cotutu?

– Nic takiego. Wpadłem na lemoniadę. Miał chyba jakieś uszkodzenie:

– Doku… kudoku… dokuku…

Dokumenty pozostały w komisariacie karabinierów. Zresztą nie martwiłem się już o nie. Przyłożyłem policjantowi skalpel do brzucha.

– Ręce do góry!

Przestraszony odzyskał mowę:

– Zgnijesz w więzieniu.

– Gwiżdżę na to.

Wyjąłem mu z kabury blaszany korkowiec. Straszak miał wygląd dziecinnej zabawki: mogłem się obawiać, czy zdołam ich nim sterroryzować.

– To ja jestem: Carlos Ontena we własnej osobie. Czy słyszeliście? Nie waham się ani sekundy. Jeśli ktoś mrugnie – kula w łeb.

Cofali się w stronę wyjścia.

– Wszyscy na podłogę, twarzami do ziemi! – rozkazałem.

Posłuchali. Przystawiłem drabinę do półki. Piłem pod sufitem, patrząc uważnie na energicznego manekina, który czołgał się wolno ku drzwiom. Kiedy opróżniłem dwie butelki, rozpocząłem trzecią. Resztką lemoniady umyłem sobie twarz. Szczęście, że tego nie widzieli, bo zamiast wywołać wrażenie groźnego bandyty, zyskałbym w ich oczach opinię wariata. Aby utwierdzić ich w przekonaniu, że cały czas działałem w myśl dobrze opracowanego planu, którego celem był napad rabunkowy, wygłosiłem z wierzchołka drabiny improwizowane przemówienie, zdradzając tajemnicę swego sukcesu:

– O poczciwi mieszkańcy Uggioforte! Niestety, daliście się paskudnie nabrać. Mimo to liczę na wasz rozsądek. Pomyślcie tylko: czy dla paru butelek zwietrzałej lemoniady ktoś z Tawedy, kto nosi moje nazwisko, zaglądałby do tej zatęchłej nory? Nie! – odpowiadam za was. Tak postąpiłby tylko wariat lub szaleniec. A czy ja na takiego wyglądam? Ponadto – czy mam coś wspólnego z człowiekiem dobrym?

– Nie, bo ma pan negatywny, cza… cza… cza – cza – cza!… cza – cza – cza!… charakter – zaciął się policjant.

– O to właśnie chodzi! – kontynuowałem z przejęciem. – Przejdźmy teraz do rozwiązania kryminalnej zagadki. Otóż w momencie gdy sprzedawczyni wydawała mi resztę, spostrzegłem w szufladzie kasy znaczną sumę. Ujrzałem pieniądze! – czy dosłyszeliście? Lemoniadową awanturę wywołałem dlatego, aby zwabić tutaj uzbrojonego policjanta. Potrzebowałem rewolweru, gdyż nożem trudno jest sprawnie operować w tłumie – oto wszystko.

Oklasków nie było. Schodziłem z drabiny, kiedy sztywny manekin, który sprowadził tutaj policjanta, poderwał się nagle z podłogi i skoczył do drzwi.

– Stój! – krzyknąłem.

Chwycił za klamkę.

– Ani kroku dalej, bo strzelam!

Otworzył drzwi. Wściekły na niego cisnąłem za nim pustą butelką, bo w końcu zrobił ze mnie wariata.

– Już – szepnął zagadkowo, gdy umilkł brzęk rozbitej szyby.

– Wracaj! – ryknąłem.

– Już – mrugnął lewym okiem.

– Co już? – zbaraniałem w zamęcie.

– No już! – stuknął się palcem w czoło.

– A już! – pojąłem wreszcie.

Dopiero wtedy nacisnąłem spust korkowca. Zabawka narobiła takiego hałasu, że mało nie spadłem z drabiny. Trafiony manekin zatoczył się w głąb sklepu. Na jego białej koszuli wykwitły dwie czerwone plamy. Pośliznął się na dwu gumowych zatyczkach uszczelniających wlot i wylot postrzałowej rany, które dyskretnie wyrwał ze swego korpusu i upuścił niedbale. Zanosiło się na to, że w konwulsjach konania zgarnie z kontuaru całą pozorną masę towarową, co dałoby dobry efekt sceniczny – i taka tu pewnie była przewodnia myśl scenografa i scenarzysty. Lecz przez te fatalne zatyczki nie sięgnął do lady: zaklął szpetnie – ślizgając się na nich – i z dala od stosu towarów wyciągnął się jak długi, czym sknocił całe ujęcie.

– Załatwiony! – uspokoiłem zastraszonych klientów, kiedy ciekawie podnieśli głowy. – I każdego to czeka, kto wyjdzie ze sklepu przed upływem najbliższej godziny.

Papierki z kasy załadowałem do szczelnego worka z napisem: RYŻ. Dotąd rozpierało go dumnie sprężone powietrze. Wśród wielu pustych blaszanych pudełek znalazłem dwie puszki napełnione konserwami. Wrzuciłem je do worka razem z bochenkiem czerstwego chleba, który przez aprowizacyjne nieporozumienie jakąś zawiłą drogą dotarł aż do tej bezludnej dzielnicy. Chleb miał defekt w postaci garbu z jaśniejszego ciasta na swej rumianej powierzchni i dlatego pewnie przez kilka dni leżał spokojnie na półce, nie wytrzymując konkurencji z innymi bochenkami idealnie odlanymi ze sztucznego tworzywa.

Okna były przysłonięte szczelnymi żaluzjami. Zaciągałem już zasłonę na drzwi, gdy do sklepu wszedł nowy klient.

– Tu jest koniec kolejki – wskazałem mu lufą korkowca wolne miejsce na podłodze.

– Ja…

– Sza!

– Ależ…

– Pst! – Zatkałem mu usta. – Pierwszymi wrażeniami podzieli się pan z sąsiadką na podłodze.

Plastykowy przybysz poprawił okulary. Miał minę roztargnionego naukowca i chyba wcale nie zauważył mojego rewolweru. Jednak bez chwili wahania położył się obok sztucznej kobiety.

– Co to za imbecyl? – szepnął do niej. – Ci prostacy wszędzie człowiekiem dyrygują. Wpadłem tu tylko na chwilę, by rozmienić banknot…

Przekładałem klucz na drugą stronę zamka.

– …oczywiście, poza kolejką – kończył fałszywy naukowiec. – A wy za czym leżycie?

Podsunąłem mu otwarty worek.

– Ja panu rozmienię poza kolejką – rzuciłem lekko, jak wytrawny gangster filmowy.

Po minucie – ubrany w nową koszulę z salonu odzieżowego – wyskoczyłem znowu na ulicę akurat w momencie, gdy uwięzieni klienci rozbijali szybę spożywczego sklepu. Wsiadłem prędko do parkującego obok samochodu i przyłożyłem lufę do skroni zainstalowanego w nim kierowcy.

– Jazda!

– Gdzie?

– Prosto!

Zwlekał. Oglądał się na zbiegowisko pod sklepem.

– Jazda – syknąłem – bo rozwalę łeb i sam siądę za kierownicą!

Bałem się spotkania z prawdziwym policjantem, którego jakiś przypadek – jak w Temalu czarnego karabiniera – mógł również tutaj wprowadzić do akcji.

Przestraszony manekin ruszył ostro Czterdziestą Drugą Ulicą w kierunku Vota Nufo.

– W lewo! – rozkazałem przy Trzynastej Alei.

Skręcił posłusznie. Dojechaliśmy szybko do Trzydziestej Ulicy, gdzie kazałem mu stanąć. Wysiadając, sięgnąłem odruchowo po papierki, aby zapłacić za kurs (była to bowiem taksówka), lecz uświadomiłem sobie zaraz, kim od dwóch dni jestem.

Kluczyłem przez jakiś czas w labiryncie połączonych pozornych podwórek, aż wyszedłem na Dwudziestą Dziewiątą Ulicę, przy której mieszkała Linda. Posmutniałem na myśl o niej. Do domu L,indy było stąd jeszcze daleko. Coś ciągnęło mnie tam i odpychało zarazem.

Raptem – nieco rozluźniony po przeżytych emocjach – przypomniałem sobie o dotkliwym głodzie. Przedarłem się przez tłum manekinów pod ścianę najbliższej dekoracji. Wyjmowałem już chleb i konserwy z worka, gdy włosy zjeżyły mi się na głowie odrzuconej na bok nieludzkim skowytem, który – jak pies nagle urwany z łańcucha – ryknął z czegoś, co się zakotłowało pod moją pachą:

– Panie, miej litość w sercu dla biednego niedołęgi!

Zawstydzony ukryłem w kieszeni gotowy do strzału korkowiec i odetchnąłem po sekundzie trwogi: na chodniku pod ścianą, przykrępowana do niej zardzewiałym drutem, siedziała zniszczona przez czas, deszcz i słońce, poczerniała i stoczona kornikami proteza starego żebraka.

14
{"b":"100558","o":1}