Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na jego widok ludzie wzruszali ramionami i szeptali między sobą:

– Czyż to nie jest syn owego cieśli, co ma warsztat za piekarnią? Przecież ten chłopak wychowywał się na ulicy razem z naszymi synami i córkami. Obserwowaliśmy go przez całe życie i wiemy o nim zbyt wiele, by sądzić, że przerósł nas.

W Parayo Płowy Jack nie dokonał cudu. Rozpuścił lud i wyszedł z osiedla. Na polu zatrzymał uczniów, jakby się gotował do dłuższego kazania. Ale uśmiechnął się tylko, machnął ręką i zgarnął nią z ust długie włosy, by rzec:

– Nikt nie jest prorokiem w swym domu ani w rodzinnym kraju.

16

W upalnej porze górowania słońca na szlaku z Parayo do brzegu Vota Nufo mistrz zszedł z rozpalonej drogi i siadając w cieniu prawdziwych drzew, gdzie też spoczęli jego najpilniejsi uczniowie i słuchacze, powiedział cicho, jakby do samego siebie: – Przyszedłem, ale nie poznali mnie – po czym głośno zapytał:

– Za kogo mnie ludzie biorą?

– Jedni widzą w tobie proroka – rzekł ktoś – a inni oszusta.

– A dla was kim jestem? Odpowiedział mu śmiały głos:

– Tyś jest Reżyser świata, on syn Widza żywego.

– Błogosławionyś, uczniu mój, za te słowa, bowiem tego ciało ani krew nie objawiły tobie, tylko mój Ojciec, który spogląda na ekran świata.

Po tej pochwale Płowy Jack przykazał uczniom, aby nikomu nie mówili, iż on jest Reżyserem ziemskiego widowiska. Przepowiedział im też, że Reżyser zostanie wydany statystom, gdyż musi umrzeć, ale trzeciego dnia zmartwychwstanie i zamieszka z nimi przez wszystkie dni aż do skończenia świata. Jak każda postać, której grę wieńczy szyderstwo pozornej klęski, on również pozna gorycz porażki i przeżyje mękę śmierci, by dusza powstającego na planie dzieła zapanowała nad jego ułomnym ciałem.

– Dlatego – podjął po chwili namysłu – jeśli kto chce iść moim śladem, niechaj się zaprze siebie samego. Cóż bowiem pomoże człowiekowi, choćby i cały świat pozyskał, jeżeli zgubi duszę i wstanie pusty na dzień Montażu Ostatecznego. Lecz kto by stracił swą duszę dla mnie, znajdzie ją w sobie i na ekranie w oczach sprawiedliwego Widza.

Wkrótce po południu Płowy Jack pożegnał uczniów i odszedł. Przedtem zapowiedział, że będzie na nich czekał o zachodzie słońca na wierzchołku góry pod Pial Edin.

Kiedy ostatni słuchacze zeszli w dół do mostu przy Dwudziestej Ulicy, zostałem sam pod drzewem na zboczu wzniesienia, skąd roztaczał się rozległy widok na przeciwległy brzeg jeziora. Patrzyłem ponad rzeczywistą wodą w stalową dal Uggioforte pociętą kolumnami prawdziwych drapaczy chmur. Wieżowce centrum Kroywenu stały w pełnym blasku słońca i pod czystym błękitem nieba, zaś nad resztą zachodniego horyzontu wisiały w kilku warstwach białe skłębione obłoki i czarne chmury. Wkrótce w granatowej zasłonie utkwiły wierzchołki wszystkich gmachów należących do autentycznego Śródmieścia.

Cały ten podniebny las wzniesiono dla kilkorga głównych bohaterów filmu, którzy nie mogli nawet wiedzieć o tym, że wszystko tu obraca się wokoło nich i że dla nich zbudowano sześciomilionowe miasto. Nie mogli tego wiedzieć, ponieważ gdyby znali prawdę, przerażeni nią, nie potrafiliby żyć autentycznie.

Ta refleksja – poprzez myśl o Muriel – podsunęła mi zaraz obraz Lindy, przywracając w jednej chwili pamięć wielu spędzonych z nią szczęśliwych dni. Odczułem gwałtowną potrzebę spotkania ze swoją dziewczyną oraz lęk przed aresztowaniem, którego nie doznawałem w obecności Płowego Jacka. Postanowiłem zadzwonić do Lindy z pierwszej napotkanej po drodze budki telefonicznej.

W momencie podejmowania tej decyzji usłyszałem za sobą jakiś podejrzany szmer. Wstając szybko z trawy, uderzyłem głową w coś twardego, co natychmiast znikło z pola mojego widzenia. Myślałem, że zderzam się z konarem drzewa, ale była to broda pochylonego nade mną manekina, który przewrócił się znokautowany silnym ciosem.

Sztuczny mężczyzna nie dawał znaku życia. Leżał nieruchomo na wznak w trawie stratowanej przez uczniów Płowego Jacka. Był ubrany w trójbarwny mundur zawodowego szofera jakiejś instytucji. Miał roztrzaskaną maskę twarzy, z czego wynikałoby, że popełniłem kolejne nieumyślne morderstwo.

Widmo Temalu raz jeszcze zajrzało mi w oczy. Rozglądałem się bezradnie, próbując dociec, dlaczego w pustym lesie jakiś kierowany zdalnie pajac stanął w milczeniu tuż za moimi plecami i precyzyjnie wystawił na rozbicie swoją plastykową głowę. Obiegłem szybko miejsce nieszczęśliwego wypadku, aby wytropić wspólnika ewentualnej prowokacji, ale w zaroślach nikogo nie znalazłem.

Przy zwłokach mej kolejnej ofiary do tego stopnia zobojętniałem już na widok pozornej śmierci, że mogłem trzeźwo kalkulować i spokojnie myśleć o sprawach praktycznych. Ponieważ w przebraniu szofera łatwiej mógłbym ukrywać się przed sztucznymi tropicielami, bez chwili wahania założyłem na siebie jego marynarkę i czapkę. Zwłaszcza głęboka czapka, w połączeniu z ciemnymi okularami plastykowego biedaka, zmieniła mój wygląd tak znacznie, że przynajmniej manekiny, które widziały wszystko powierzchownie i nieostro, przyglądając mi się z bliska, nie rozpoznałyby w tym stroju ściganego gończymi listami bandyty.

U wylotu skalnej drogi na asfaltową szosę, skręcając w stronę autobusowego przystanku, usłyszałem jakiś zirytowany głos:

– Gdzie leziesz, ofiaro jedna!

Rozejrzałem się wokoło.

– Jeszcze się gapisz?

Szosa była pusta. Znajomy głos dobiegał z gęstwiny przydrożnych zarośli, gdzie stał ukryty czerwony samochód. Rozchyliłem gałęzie i wszedłem do zamaskowanej kryjówki. W otwartych drzwiach wozu siedział fałszywy rektor.

– Nareszcie! – sapnął. – Ruszaj prędko, bo mamy bardzo mało czasu. Punktualnie o pierwszej ten bałwan siada zawsze do obiadu i przez dwie godziny żadna siła nie jest w stanie oderwać go od kotletów i kremów.

Na widok rektorskiej togi odjęło mi mowę. W pierwszym odruchu rzuciłbym się do ucieczki, ale zaraz pomyślałem o jego naturalnej ślepocie. Był sam. Zorientowałem się, że zostawił gdzieś swoich porannych towarzyszy i wrócił na wschodni brzeg jeziora drugim samochodem, gdyż w pierwszym, którym wcześniej złożył wizytę Płowemu Jackowi, szofer zmontowany był na stałe przy kierownicy. Teraz wiedziałem przynajmniej, czyją czapkę noszę na swojej głowie.

Biłem się z myślami, jak wybrnąć z tej bądź co bądź paskudnej sytuacji.

– Wal prosto do jego eminencji – rzucił. – Dziekana nie zdążymy już złapać po drodze.

Usiadłem za kierownicą. W końcu mogłem przejechać się do Śródmieścia i wysiąść za pierwszym rogiem.

– No i co tam? – spytał na moście.

– Leci – odparłem niepewnym głosem.

– Co leci? – przestraszył się.

– Wszystko. Raz lepiej, a drugi gorzej.

– Jak ci tam poszło, pytam, baranie jeden!

– Nieźle – lawirowałem dalej.

– To znaczy? – przygwoździł mnie.

– Przed panem nie będę się skarżył. Trafiłem w pudło.

– Pana – podniósł głos – to znajdziesz sobie łatwo w każdym tanim barze. A ja dla ciebie nie jestem ulicznym panem, tylko… – wskazał na pierś.

– Waszą magnificencją – dokończyłem.

– I zapamiętaj to sobie! Mam ja z wami, wrodzonymi kretynami. Adolfa kijem z tamtego wozu nie przepędzi, tak jest mu dobrze za kierownicą, a z ciebie batem nie wygoni prostej informacji, czy prorok czyni cuda, chociaż pół godziny podsłuchiwałeś w krzakach, skąd mogłeś dogodnie prowadzić rzetelne naukowe obserwacje.

– Przecież cudów nie ma.

– Zamilcz, nieszczęsny!

Mogłaby go zalać sztuczna krew, dlatego odetchnąłem z ulgą, gdy szybko wrócił do poprzedniej formy:

– Ja już w tym cud prawdziwy widzę, że od lat bezkarnie szczytuję na naszym uniwersytecie! Przez ten czas cudem jakimś nie zrujnowałem się na proszki od bólu głowy, daremnie szukając odpowiedzi na węzłowe pytanie, od kogo przepisuje uczony, który myśli samodzielnie. Cudów tego rodzaju w moim życiu naliczyłbyś kopę, lecz złośliwi utrzymują, że ja w nie nie wierzę.

32
{"b":"100558","o":1}