Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wiesz… może raczej nie. – Zbliżyłem swoją prawdziwą, lecz nie zapaloną zapałkę do końca pustej rurki, którą wsunęła do gumowych ust. – Wolałbym nie moczyć świeżej rany, bo znowu zacznie krwawić.

Do łazienki – gnany wzrastającym pragnieniem – zajrzałem już wcześniej, kiedy szukałem kawy. Wanna była tam namalowana na ścianie pod trzema papierowymi ręcznikami, a woda – przeciekając przez szparę w suficie – zbierała się na podłodze jedynie w czasie wielkiej ulewy. Niestety, deszcz nie padał w Kroywenie już od czterech miesięcy.

Tom majstrował przy rzutniku ustawionym na stole. Aparat zbudowany był ze ścinków dykty, miał jednak żarówkę w środku i rzucał na ścianę jakiś zamglony obraz. Patrząc na te przygotowania, przewidywałem łatwo, na co się zanosi.

I nie pomyliłem się: nie wstając ze swego stałego miejsca, Tom sięgnął długim kijem do okiennego otworu i zasłonił go arkuszem papieru..

– Tego jeszcze nie widziałeś! Obróć się do ekranu. Jak zobaczysz, to zaraz zlecisz ze stołka – zapowiedział tajemniczo.

Zmordowany do ostatnich granic wytrzymałości, opuściłbym już to upiorne miejsce pod pierwszym lepszym pretekstem, lecz nagle usłyszałem pukanie do wejściowych drzwi mieszkania.

– Prosimy! – wykrzyknęła Dolly.

Głos jej znowu zabrzmiał radośnie. Wsłuchiwałem się w odgłos kroków drugiego gościa Yorenów, daremnie tłumiąc w sobie falę gwałtownie wzbierającej paniki.

Do pudła wszedł Płowy Jack. Był żywy. Oswojony z plastykowymi maskami oglądanymi wszędzie na ulicach, drżałem teraz tylko na widok prawdziwego człowieka.

– Szanuję was wszystkich, którzy pozostajecie w cieniu – powiedział uroczyście.

Była to jedna ze wstępnych odżywek Płowego Jacka. Wypowiadał te słowa na powitanie i po nich nawet ślepcy w barach rozpoznawali go z łatwością.

– Miło nam, że wpadłeś – rzekł Tom.

– Strasznie się cieszymy z twojej wizyty. – Dolly wskazała wolny taboret. – Siadaj, włóczykiju jeden!

– Nie spocznę, dopóki słońce zachodzi wieczorem za Uggioforte i rankiem wschodzi spoza Aiwa Paz.

Dolly zastanowiła się głęboko.

– Czyli że nie spoczniesz nigdy. A może śpisz tylko w dzień?

– Ten Dzień nie powstał jeszcze z ciemności. Ale on blisko jest.

Wiedzieliśmy o tym od dawna, że miedzy pytaniami stawianymi Płowemu Jackowi a jego natychmiastowymi odpowiedziami zachodził najczęściej dość luźny związek.

– To ja już się ulatniam – powiedziałem roztrzęsionym głosem.

Bałem się pytań Płowego Jacka. Wstając, niechcący spojrzałem mu w twarz: spomiędzy prostych i długich, bardzo jasnych włosów, kiedy je usunął z czoła szybkim ruchem ręki, wyjrzały na mnie smutne, przenikliwe oczy, z których przemawiała głęboka życzliwość i coś dziwnego jeszcze, co wszystkim – przy pierwszym z nim spotkaniu – zaraz nasuwało myśl, że jest on nienormalny.

– Och, Carlos! – zaprotestowała Dolly. – Posiedziałbyś troszkę. Mógłbyś znowu przenocować. Źle ci tu?

– Przecież mieliśmy oglądać slajdy – przypomniał Tom.

Dolly zaskrzypiała swoim legowiskiem.

– Zostaniesz, prawda?

Znowu poczułem się mordercą.

– Niech odejdzie – rzekł Płowy Jack.

Powiedział to tak niespodziewanie, że zwrócił na siebie uwagę wszystkich. Jak zawsze ubrany był dziwacznie: miał na sobie stary worek z otworem na głowę i kawał zardzewiałego łańcucha, którym ten luźny worek przewiązywał w biodrach. Lecz najbardziej zastanawiające było to, że wcale nie zainteresował się moim niezwykłym wyglądem. Po raz ostatni spotkaliśmy się przed dwoma dniami, kiedy jeszcze byłem manekinem. Teraz, widząc zmiany w budowie mego ciała – jako żywy człowiek – musiał też zauważyć pozorne siniaki i fałszywą krew na koszuli.

– Nie zwlekaj – powtórzył z naciskiem. – Wyjdź na ulice Kroywenu i szukaj tam prawdy. Ona cię wyswobodzi. Już policzone są godziny nasze.

– Skąd to wiesz? – spytałem niespokojnie.

Dotąd wszystkie proroctwa Jacka puszczałem lekko.

– Nie ma źdźbła na polu, kropli w wodach ani prochu w prądzie powietrza, które by ukryły się przed Jego wzrokiem – odparł powoli, lecz bez chwili namysłu.

A gdy on to jeszcze mówił, powiedziałem:

– Chce mi się pić.

Z okna spadła papierowa zasłona, kiedy Płowy Jack kończył myśl o Jego wzroku.

– Jestem spragniony – powtórzyłem ciszej. – Jeśli wie, gdzie jest woda, niech mi wskaże.

– Pójdziesz Czterdziestą Drugą Ulicą w kierunku Vota Nufo. Wszystko, czego ci potrzeba, jest za pierwszym rogiem.

– Głuptasie! – Dolly szamotała się jak ptak w stalowym potrzasku. – Wszystko, czego ci potrzeba, znajdziesz tuż obok, za pierwszymi drzwiczkami naszej lodówki!

Opuściłem mieszkanie Yorenów przy akompaniamencie jej donośnego krzyku.

7

Zarówno komisariat karabinierów, jak i dom Yorenów stały już poza konturem głowy dostrzeżonej z dachu Temalu “ośmiornicy", której brzeg – co pamiętałem – otaczał autentyczną część miasta. Poszedłem w kierunku wskazanym mi przez Płowego Jacka. Dookoła roztaczała się zabudowana wielkimi makietami domów, przesycona wyziewami nagrzanych mas plastycznych oraz ostrą wonią dykty ociekającej żywicą i klejem – rozpalona w słońcu bezludna pustynia. Wychodząc z mieszkania Yorenów na słoneczny żar, zamieniłem piekło psychiczne na fizyczne: słaniałem się na nogach jak alkoholik ozdobiony pamiątkami po pijackiej bójce i może dlatego atrapy ludzi – spacerujące chodnikami w celu wywołania ulicznego ruchu – odsuwały się ode mnie z odrazą. Koszuli zalanej farbą nie wyrzuciłem nigdzie po drodze, ponieważ czerwona plama na piersiach wyglądałaby jeszcze bardziej podejrzanie.

Minąłem pierwsze skrzyżowanie ulic. Za rogiem – według wskazówki Jacka – mogłem znaleźć wszystko, czego potrzebowałem. Istotnie: sklep spożywczy mieścił się w przegrodzie poza efektowną fasadą z jednej strony wysokiej dekoracji, a okazały zewnętrznie salon odzieżowy – z drugiej.

Wszedłem najpierw za reklamową tarczę sklepu spożywczego, który – na nieszczęście – nie był sklepem samoobsługowym. Zamiast prawdziwych artykułów spożywczych widziałem wszędzie dookoła siebie ich atrapy wykonane z gipsu lub malowanego drewna. Bogactwo zaopatrzenia sklepu pozorowały też szklane i kartonowe opakowania, zgromadzone tu w wielobarwnych rzędach i stosach. Nie miałem pewności, czy wszystkie są puste. Rozglądałem się za jakimś napojem i dostrzegłem trzy butelki napełnione lemoniadą. Stały za kontuarem na najwyższej półce, między innymi pustymi butelkami.

W kolejce do sztucznej ekspedientki czekały cztery plastykowe kukły. Miałem w portmonetce pieniądze prawdziwe i fałszywe. Ekspedientka szybko uwijała się za ladą: wydawała kukłom atrapy towarów w zamian za bezwartościowe krążki i papierki.

– Trzy butelki lemoniady – powiedziałem ochrypłym głosem, gdy nadeszła moje kolej.

Położyłem na ladzie prawdziwą monetę. Z najbliższej skrzyni ekspedientka wyciągnęła trzy puste butelki i postawiła je obok monety.

– Ale ja proszę o tamte butelki – wskazałem palcem na najwyższą półkę.

– Pan chciał lemoniadę?

– Tak.

– Wiec proszę.

Podała mi puste butelki i zabrała się do wydawania reszty. Trąciłem ją w ramię.

– Proszę mi dać lemoniadę, która stoi na tamtej półce.

– Ta panu nie odpowiada?

– Nie.

– Czyżby tamta była lepsza?

– Tak sądzę.

– Myli się pan.

– Jednak proszę o tamtą.

– Lecz ta jest świeża i chłodzona, a tamta od kilku miesięcy stoi na półce i grzeje się w słońcu.

– Chcę ją.

Ogarnęła mnie krytycznym spojrzeniem. Widocznie nie zrobiłem na niej korzystnego wrażenia, bo nagle zmieniła ton:

– Więc pan sobie wyobraża, że dla jakiegoś głupiego kaprysu będę dźwigała drabinę, by zdjąć z półki sklepową dekorację?

Dekoracja! – pomyślałem. I to ona powiedziała! Może w innych okolicznościach wyszedłbym rozweselony. Blokowałem dalej miejsce przy ladzie, aż w sklepie utworzyła się kilkunastoosobowa kolejka.

13
{"b":"100558","o":1}