Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dopiero po tej piorunującej myśli, która ujawniała obiektywny fakt stałej obecności dekoracji w mieście i wywracała do góry nogami sens porannego odkrycia, wskazując równocześnie na niepojętą ślepotę mego dotychczasowego życia, z opóźnieniem (czterosekundowym chyba) nacisnąłem spust i usłyszałem huk wystrzału.

Otwierając oczy, zwróciłem je bezpośrednio na drzwi zatrzymanej windy. Stali już przed nimi sztuczni karabinierzy. Było ich dwóch, bo w krótkim czasie, kiedy strzelałem z niepewnej broni i myślałem o wieku dekoracji, czterej inni nie zdążyli jeszcze opuścić kabiny. Ci dwaj, którzy wyskoczyli już z windy, skamienieli pośrodku korytarza, wpatrując się we mnie wytrzeszczonymi szklanymi oczami. W porównaniu z innymi sztucznymi ludźmi robili takie wrażenie, jak sztywne figury woskowe lub pozbawione możliwości ruchu manekiny ustawione na wystawie sklepu z mundurami wojskowymi. Zrozumiałem po chwili, że pozorowanym uczuciem, które ich zahamowało w biegu, chcieli wyrazić swe osłupienie spowodowane ohydą dostrzeżonego bestialstwa. A pojąłem to dopiero wtedy, gdy zwróciłem oczy na ścianę, by ocenić wynik strzelniczego eksperymentu.

Pod ścianą naprzeciwko wylotu lufy tkwiła przeszyta na wylot rewolwerowym pociskiem głowa plastykowego chłopca.

Na ten widok nogi ugięły się pode mną. Straciłem poczucie upływającego czasu. Stopy wrosły mi w podłogę, zaś bolesny kurcz mięśnia prawej ręki, utrzymującej wciąż na wysokości czoła imitowanej ofiary narzędzie symulowanego okolicznościami mordu, uniemożliwiał mi zmianę strasznej, ostatecznie już beznadziejnej pozycji. Jedyną przytomną myślą, jaka torując sobie drogę wśród niedorzecznych majaczeń przedarła się w mym umyśle przez nagłą eksplozję trwogi, była lodowata konstatacja: wszystkie manekiny działają zgodnie z narzuconym przez kogoś programem, który zmusza mnie do odgrywania roli zwyrodniałego bandyty. Był to bowiem fakt nader oczywisty, że pozbawiony instynktu samozachowawczego, kierowany wcześniej ustalonym programem sztuczny szczeniak w czasie mej krótkotrwałej nieuwagi – sprytnie ją wykorzystując – podbiegł szybko do miejsca przewidywanego strzału w tym wyłącznie podłym celu, aby wypełnić swoją pustą głową niewielką odległość między ścianą a wylotem lufy.

Gdy zastrzelona kukła malca zwaliła się na podłogę, karabinierzy zdjęli z ramion imitacje swych pistoletów. Potrącając ich w biegu, kilkunastoma szybkimi skokami pomknąłem na drugi koniec korytarza. Tam przycisnęła mnie do drzwi długa seria drewnianych pocisków z pistoletu maszynowego. Zamroczony lawiną nieprzewidywalnych zdarzeń nie działałem w myśl jakiegoś sensownego planu postępowania: ratowałem się tylko ucieczką przed natychmiastowym wykonaniem wyroku, już bez troski o przyszłość, jak dzikie, osaczone zwierzę.

Głęboko osadzone w ścianie drzwi, na które naciskałem coraz mocniej, kryjąc się za rogiem muru przed ciosem prawdziwej kuli, otworzyły się niespodziewanie. Przypadek sprawił, że wpadłem tyłem do sekretariatu kierownika Lindy. Jego kukła powalona uderzeniem pieści leżała jeszcze w gabinecie. Znalazłem się więc z powrotem w tym samym miejscu, skąd wyszła moja usiana sztucznymi trupami droga.

W środku zastałem trzy ubrane na biało postacie. Wchodziły one w skład ekipy ratunkowej pierwszej karetki pogotowia. Dwaj sztuczni sanitariusze układali na noszach kukłę kierownika. Manekin lekarza, pochylając się nad fałszywą sekretarką, zbliżał rękę uzbrojoną w prawdziwy skalpel do rozerwanego boku rannej. Komuś, kto patrzyłby z daleka na tę scenę, wydawałoby się pewnie, że obserwuje operację chirurgiczną. Sekretarka miała zamknięte oczy; była niema i sztywna.

Scenę tę ogarnąłem jednym, szybszym od myśli spojrzeniem. Miała ona charakter niezwykle statyczny: wszystkie postacie biorące w niej udział pozowały tylko, jak gdyby stały przed aparatem fotograficznym. Dopiero ogłuszający terkot pistoletu maszynowego, który wstrząsnął ścianami piętra, momentalnie uruchomił wszystkie sprężyny ospale toczącej się akcji.

W postaci mężczyzny ściganego gradem kuł i cofającego się z rewolwerem w ręku fałszywy lekarz dostrzegł natychmiast swego potencjalnego wroga. Z wprawą cyrkowego miotacza cisnął we mnie skalpelem. W sekundę po jego niecelnym rzucie pociągnąłem za cyngiel. Ten nerwowy odruch został wywołany świstem ostrza śmigającego przy moim uchu. Chociaż tym razem już świadomie mierzyłem w pierś napastnika, zdenerwowany gwałtownością starcia – spudłowałem. Kula rozdarła torbę sanitariusza, ukazując jej zawartość: zwój grubej liny. Lecz choć pocisk z całą pewnością nie ugodził lekarza, ten z głuchym jękiem rozpostarł ręce i wyprężył się jak człowiek śmiertelnie trafiony. Na jego białym płaszczu wykwitła czerwona plama. Gdy runął na wznak, zwróciłem się do drzwi, skąd również dobiegł łoskot upadającego ciała. Za progiem leżał karabinier. W jego gardle tkwił wyrzucony przez lekarza skalpel.

Miałem tego wszystkiego dość. Już poczerwieniało mi w oczach od tej nieustannej jatki. Zatrzasnąłem drzwi i zamknąłem je na klucz tkwiący w zamku. Klucz schowałem do kieszeni.

Przyjrzałem się trupowi. Zaintrygowany rodzajem podstępu, jaki pozorował śmierć mej ostatniej rzekomej ofiary, rozpiąłem zalany czerwoną farbą płaszcz i usunąłem resztki koszuli z piersi plastykowego lekarza. Miał dziurę w klatce piersiowej po eksplozji małego ładunku wybuchowego. Plastry utrzymywały na wysokości serca rozerwany pakiecik trotylu, zaś cienki drut – poprzez miniaturowy detonator – przebiegał rękawem do lewej dłoni.

– W imieniu prawa, otwieraj! – zabrzmiał ostro jakiś głos poza drzwiami.

Krzykowi towarzyszył łomot pięści.

– Cisza tam! – zawołałem jeszcze groźniej.

– A co? – głos przycichł, nieco speszony moim zuchwalstwem, lecz zaraz podsunął z podejrzaną domyślnością: – Zastrzelisz zakładników, jeżeli wyważymy drzwi?

– On to uczyni, jak mamę kocham, panie kapralu! – zawył jeden z sanitariuszy.

– Jasne! – potwierdziłem twardo. – Sami widzieliście, do czego jestem zdolny.

Zakładnicy – powtórzyłem w myśli. Skąd ja to znałem? Gdzie już widziałem te wszystkie ograne kawałki?

Usiadłem pod ścianą z rewolwerem w ręku. Wiedziałem, że pod groźbą tej prawdziwej broni mógłbym stawiać karabinierom terrorystyczne warunki. Wolność – w zamian za życie sanitariuszy.

– Nie zrobię im krzywdy – powiedziałem w przestrzeń – jeśli pozwolicie mi stąd wyjść i odjechać podarowanym samochodem.

– Zgoda – odparł głos na korytarzu.

– Ale poprowadzę zakładników do wozu pod lufą i zastrzelę ich w przypadku, gdybym zobaczył gdzieś po drodze kogoś uzbrojonego.

– Przyjmujemy ten warunek. Otwieraj!

Zgoda wyrażona tak szybko i skwapliwie musiała obudzić podejrzenie, toteż kapral, spostrzegłszy głupstwo w rozkazie: “Otwieraj!", poprawił się po chwili głębszego namysłu:

– Sytuacja jest zbyt skomplikowana. Sam nie mogę podjąć tak ważnej decyzji. Dam odpowiedź po porozumieniu z naszymi zwierzchnikami. Zaraz idę do telefonu.

Wyobrażałem sobie, do jakiego telefonu idzie. Odchodząc zostawił w korytarzu czterech wartowników. Nie wierzyłem w pertraktacje. Niezależnie od treści uzgodnionej decyzji zatłukliby mnie gdzieś z ukrycia, zanim doszedłbym do podstawionego wozu – uzmysłowiłem sobie z całą wyrazistością. Również sztuczne prawo nie musiało się liczyć ze słowami rzuconymi zbrodniarzowi.

Czekałem na głos spoza ściany wiedząc, że nie przyniesie mi on przyrzeczonej wolności.

Mijały godziny. Od czasu do czasu kręciłem się między nieruchomymi manekinami. Wszystkie te atrapy odegrały już swe epizody w marginesowej części tajemniczego scenariusza Kroywenu, jaki bezwiednie i mimo woli realizowałem od rana. Nie musiały dalej kreować swych peryferyjnych ról.

Nie miałem żadnej koncepcji rozumnego postępowania. Gorzej: w ogóle nie wyobrażałem sobie teraz życia na zawsze przekreślonego widmem dokonanych zbrodni, jeżeli miało ono trwać wśród dekoracji, nawet wówczas, gdybym zdołał stąd wyjść. Czy to była tragedia, czy farsa? – nikt mi nie wskazywał odpowiedzi właściwej i dlatego w myślach wpadałem z jednej skrajności w drugą: to drżałem ze strachu przed karą za śmiertelne ciosy, to bawiłem się, widząc w nich kpiny i żart.

9
{"b":"100558","o":1}