Bez żadnego związku z tym, co widziałem w dole, przypomniałem sobie naraz słowa Lindy: “Carlos, ledwie cię poznałam". Zanim rozstrzygnąłem, co z tych słów wynika: czy Linda miała na myśli mój wygląd, czy raczej moje zachowanie, zobaczyłem na tarasie trzech karabinierów. Jeden był Murzynem i ten tylko był prawdziwy. Stał pod wyjściem na drabinę z rewolwerem gotowym do strzału. Pozostali dwaj byli manekinami ubranymi w mundury karabinierów. Spoza ich pleców wychylała się nieśmiało maska jakiejś plastykowej kobiety.
– To on! – wskazała na mnie.
– Załóżcie mu kajdanki – rozkazał Murzyn.
Nie zamierzałem uciekać ani walczyć z nimi, wiec to, co się stało w czasie następnych kilkunastu sekund, graniczyło już z absurdem. Sztuczni przedstawiciele prawa chwycili mnie energicznie za ręce w tych miejscach, gdzie zakłada się kajdanki. Lecz zamiast spiąć mi nimi ręce, każdy z nich – po kilku gwałtownych ruchach, które pozorowały walkę – przyłożył sobie do gardła jedną moją dłoń. Cofali się w kierunku najbliższej krawędzi tarasu. Trzymając silnie moje dłonie przy klapach swych mundurów, aby stworzyć złudzenie, że to ja ich duszę i pcham, podczas gdy oni wykonują tylko bezradne gesty samoobronne, wpadli plecami na balustradę i złamali ją. Wtedy dopiero puścili moje ręce, lecz znów w taki sposób, aby wyglądało, że ja ich strącam w przepaść.
Kiedy obaj runęli w dół, usłyszałem huk rewolwerowego strzału. Po chwili Murzyn wypalił do mnie z autentycznej broni jeszcze raz i powtórnie chybił. Po trzecim niecelnym strzale, przerażony możliwością utraty życia w tej nonsensownej zabawie, skoczyłem ku niemu i wykręciłem mu rewolwer z ręki. Zdołałem to zrobić bez większego trudu, powiedziałbym nawet, że z podejrzaną łatwością. Jednak w ostatnim momencie naszych krótkotrwałych zmagań prawdziwy karabinier ponownie nacisnął spust. Kolejny huk targnął powietrzem wokół Temalu. Kula ugodziła plastykową kobietę, która przyprowadziła tu karabinierów i znalazła się przed wylotem lufy w chwili przypadkowego strzału.
Rozbrojony Murzyn zeskoczył z drabiny i uciekł do windy. Kukła kobiety zwaliła się na betonową posadzkę tarasu. Pochyliłem się nad nią, by sprawdzić, czy rzeczywiście została trafiona, ponieważ po tamtej kanonadzie przestałem wierzyć, że magazynek broni naładowany jest ostrymi nabojami. Na sztucznym ciele kobiety nie znalazłem żadnej rany. Dopiero gdy odwróciłem ją na bok, z ust kukły wyciekła struga krwi. Rozchyliłem jej gumowe wargi. Zobaczyłem poza nimi szczątki napełnionego czerwoną farbą gumowego pęcherza podobnego do tych, jakie aktorzy rozgryzają czasem w ustach zębami, aby symulować na filmach śmiertelne wylewy wewnętrzne.
Przez kilka minut klęczałem nad atrapą kobiety badając jej plastykowe ciało. Nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób manekiny poruszały się i mówiły. Miałem jednak całkowitą pewność, że od chwili wejścia do Temalu wszyscy sztuczni i żywi ludzie zmuszali mnie do udziału w rozgrywanej tu mistyfikacji.
Pod gmach zajechały dwa inne czarne wozy oraz druga karetka pogotowia ratunkowego. Do wieżowca wbiegło osiem czarnych postaci. Cztery uzbrojone były w pistolety maszynowe. Kierowcy wozów – rycząc klaksonami – dalej manewrowali w tłumie. Zbiegowisko utworzyło się na jezdni, gdzie leżały szczątki karabinierów, którzy zeskoczyli z dachu. Liczni świadkowie wypadku zwracali twarze do góry i wskazywali mnie rękami.
Teraz możliwość ucieczki z gmachu otoczonego podnieconym tłumem wydała mi się już wykluczona. Po okresie wypełnionym biernymi reakcjami na ataki manekinów, kiedy minio woli odegrałem już tę ponurą rolę, jaką one mi wyznaczyły bez żadnego porozumienia ani pytania o zgodę, stanąłem w końcu przed alternatywą: zabijać dalej, począwszy od tej chwili już świadomie i aktywnie (co z całą pewnością bardzo spodobałoby się realizatorom tajemniczego programu), albo licząc na zrozumienie kogoś prawdziwego, kto rozpatrzyłby moje argumenty i uznałby ich oczywistość, oddać się bez walki w ręce sztucznej sprawiedliwości.
Poddając się, położyłbym kres krwawej zabawie, ryzykowałem jednak, że sztuczna sprawiedliwość wymierzy mi karę proporcjonalną do wielkości mojej zbrodni i wcale nie urojoną. Brzmiały mi jeszcze w uszach niedorzeczne słowa Lindy wypowiedziane nad trupem plastykowego kierownika. Pamiętałem też nonsensowną odpowiedź prawdziwego przechodnia, którego zapytałem o zdanie na temat manekinów i który w mym pytaniu (zamiast chęci potwierdzenia faktycznego obrazu rzeczywistości) odkrył tylko manifestację pogardy dla wszystkich ludzi.
Czy po takich doświadczeniach mogłem łudzić się nadzieją, że na drodze z dachu Temalu pod nóż gilotyny, więc w czasie fikcyjnego śledztwa i pozorowanego przewodu sądowego, znajdzie się choć jeden prawdziwy i nieślepy człowiek, który by chciał i potrafił rozproszyć przede mną widmo rzeczywistej egzekucji? Już sobie tę gilotynę dobrze wyobrażałem – nie widziałem jednak samego jej ostrza: czy będzie gumowe, czy z hartowanej stali, a to tylko manekinom było obojętne.
Bez żadnej decyzji zszedłem wolno na sześćdziesiąte drugie piętro. W pustym korytarzu stała kukła chłopca. W szybie windy przez oszklone drzwi dostrzegłem ruch lin i usłyszałem szmer wznoszącej się kabiny. Z pewnością wypełniały ją gotowe do ostrej interwencji umundurowane manekiny.
Począwszy od tej chwili zdarzenia następnych kilkunastu sekund potoczyły się w tempie równie zawrotnym, jak wszystkie towarzyszące im moje myśli. Wypadki te miały przebieg bardziej dramatyczny niż poprzednie i doprowadziły do tragicznego zaostrzenia się konfliktu.
Nadal nic miałem pewności, czy w razie realnego ataku dysponuję użyteczną bronią. Aby to szybko sprawdzić, wypaliłem z rewolweru w najbliższą ścianę. Brak czasu na przegląd nabojów pozostałych w magazynku zmuszał do oddania próbnego strzału, zaś jego rezultat – co uświadomiłem sobie nagle – decydował o dalszym mym losie: odpowiadał nawet na istotne pytanie, z jakiego materiału wykonane jest ostrze miejscowej gilotyny egzekucyjnej, bowiem gdyby Murzyn (karabinier prawdziwy) strzelał ostrymi kulami, znaczyłoby to jednocześnie, że ludzie żywi traktują całą tę maskaradę serio i – co za tym idzie – że zabiją mnie wkrótce tak czy inaczej, skoro jeden z nich wcześniej próbował to zrobić.
Ściana, na którą zwróciłem broń, celując z odległości ledwie dwudziestu centymetrów przed oddaniem fatalnego strzału, miała wygląd nie otynkowanej betonowej płyty i nosiła na sobie brudne ślady różnorodnych zacieków i plam. “Mur jest gładki i stary" – to był lakoniczny opis krótkotrwałego obrazu ściany, jaki pojawił się w mej świadomości w postaci szybko po sobie następujących trzech informacji. Po informacji,,mur" pojawiła się pewność bezpieczeństwa osób przebywających prawdopodobnie z drugiej jego strony, po informacji “gładki" natychmiast wyobraziłem sobie mały krater i zamknąłem oczy, spodziewałem się bowiem gradu betonowych odłamków i ciosu odbitej kuli w przypadku, gdyby tkwiła ona w komorze nabojowej.
Bywa czasem, że w przedmiocie wielokrotnie badanym dostrzegamy tylko najbardziej jaskrawe jego strony i trzeba przypadku, skojarzeniowego bodźca, by dotąd ukryta, jakaś niezmiernie ważna cecha wcześniej i gdzie indziej oglądanej rzeczy – w myśli szybkiej i jasnej jak błyskawica – niespodziewanie ujawniła się nam.
Tego rodzaju olśnienia doznałem w najmniej odpowiednim momencie: bezpośrednio przed uruchomieniem spustu. Kiedy zamknąłem oczy, skrystalizowała się w mym umyśle kolejna informacja. Przynosiła błahą wiadomość, że mur jest “stary". Dotarła jako ostatnia i spowodowała zatrzymanie ruchu palca, bowiem w tym właśnie ułamku sekundy zamiast rewolweru wypaliła w mej świadomości lekceważona dotąd myśl, że wszystkie dekoracje Kroywenu są równie stare, jak ten prawdziwy mur.
W czasie wielogodzinnej wędrówki po mieście, przytłoczony liczbą fałszywych budowli oraz faktem, że ich tu wczoraj nie było, przegapiałem systematycznie wcale nieobojętną możliwość oceny ich wieku, gdyż zdominowały ją tamte, bardziej krzykliwe fakty. I nie dostrzegałem patyny lat: spłowiałych na słońcu kolorów, rdzy, pajęczyn rozwieszonych w zakamarkach, grubej warstwy kurzu na powierzchniach osłoniętych przed wiatrem, oszlifowanych butami lub dotykami setek rąk krawędzi, próchna, wypaczeń wywołanych rzadkimi ulewami i całodzienną operacją słońca oraz wszechobecnego brudu – słowem widząc same dekoracje, nie dostrzegałem, że noszą one na sobie ślady wieloletniego istnienia w Kroywenie, gdzie upływało całe moje życie.