Zabrał się do przeglądania zawartości pudeł. Znalazł pochodzący z 1986 roku album ze szkoły średniej i odszukał zdjęcie Meliny. Z podpisu wynikało, że chciałaby malować. Zerknął na obrazy na ścianie. Takie barwne, optymistyczne. Śmierć zawsze była podszyta ironią. A najbardziej śmierć w młodym wieku.
Ponownie skupił się na zdjęciu. Uśmiechnięta niepewnie i nieśmiało licealistka Melina patrzyła gdzieś w bok. Myron dobrze znał takie uśmiechy. Znamy je wszyscy. Zamknął album i podszedł do szaf. Ubrania były porządnie ułożone, na górnych półkach dużo swetrów, buty stojące karnie w szeregu jak mali żołnierze. Wrócił do pudeł i w pudełku po butach – pudełku z różnościami – znalazł zdjęcia. Potrząsnął głową i zaczął je przeglądać. Sandra przysiadła obok na podłodze.
– To jej matka – powiedziała.
Myron spojrzał na fotografię dwóch obejmujących się kobiet, matki i córki. Po nieśmiałym uśmiechu nie zostało śladu. Uśmiech Meliny w matczynych ramionach wzbijał się w niebo niczym śpiew aniołów. Wpatrując się w jej anielski uśmiech, wyobraził sobie, jak z niebiańskich ust kobiety wydobywa się krzyk strasznego bólu. Wrócił myślami do samotnego George’a Garstona w oświetlonym żółto gabinecie. I zrozumiał go.
Sprawdził godzinę. Musiał się pośpieszyć. Przerzucił zdjęcia ojca Meliny, jej brata, Sandry, pamiątki z wycieczek z rodziną, nic niezwykłego. Żadnych zdjęć Stana Gibbsa. Nic przydatnego.
W drugim pudełku znalazł kosmetyki i perfumy. W trzecim natknął się na pamiętnik, ale ostami wpis pochodził sprzed dwóch lat. Przerzucił kartki z uczuciem, że wchodzi z butami w jej prywatność. Był tam list miłosny od dawnego chłopaka Meliny. Kilka recept…
I kopie artykułów Stana.
Hm!
W notesie z adresami? Wszystkie artykuły? Nie było na nich żadnych adnotacji. Gołe wycinki spięte spinaczem. Czy to coś znaczyło? Sprawdził jeszcze raz. Nic prócz wycinków. Odłożył je na bok i wrócił do kartkowania notesu. Coś z niego wypadło. Kremowa, a może pożółkła, wydarta skądś kartka z postrzępionym brzegiem, raczej kartonik złożony na pół. Z wierzchu czysty. Rozłożył go. Na górze napisano odręcznie słowa: „Z wyrazami miłości, Tata”. Myron znów pomyślał o siedzącym sam jak palec w swoim gabinecie George’u Garstonie i zapiekła go skóra.
Przysiadł na kanapie, próbując wywołać niewidzialne. To, że siedział w opustoszałym pokoju, w którym wciąż unosił się słodki zapach zmarłej, i zachowywał jak obdarzona parapsychologicznymi zdolnościami malutka kobieta z filmów z serii Duch, mogło się wydać dziwne. Ofiary nie przemawiały do niego zza grobu, skądże, ale niekiedy wyobrażał sobie, co myślały i czuły. Bywało, że jakaś iskra zapalała płomień. Dlatego znów próbował.
Nadaremnie.
Jeszcze raz powędrował oczami po obrazach i znów zapiekło go pod skórą. Przesunął wzrokiem po jaskrawych kolorach, pozwalając, żeby go zaatakowały. Te barwy powinny ją ochronić. Bezsensowna myśl, ale cóż poradzić. Melina miała swoje życie. Pracowała, malowała, kochała jaskrawe kolory, miała za dużo swetrów, miłe wspomnienia przechowywała w pudełku po butach. I ktoś to życie zgasił, ktoś, kto miał to wszystko za nic. Ktoś, dla kogo to nic nie znaczyło. Myron poczuł wściekłość.
Zamknął oczy, próbując zdusić gniew. Gniew nie pomagał. Mącił umysł. W przeszłości nieraz szedł za swoim wewnętrznym głosem – nazwanym przez Esperanzę kompleksem Batmana – ale wcielanie się w bohatera szukającego sprawiedliwości czy zemsty (na jedno wychodziło) było niemądre, niebezpieczne. Oglądałeś rzeczy, których nie chciałeś widzieć. Odkrywałeś prawdy, których nie powinieneś znać. Rzeczy i prawdy, które gryzły, znieczulały. Lepiej było ich unikać.
Ale gorąco w żyłach pozostało. Przestał z nim walczyć i pozwolił, żeby z wolna spowiło go całego, kojąc i rozluźniając mięśnie. Może nie było takie złe. Może złe rzeczy, które widział, i prawdy, które odkrył, mimo wszystko nie zmieniły go, nie znieczuliły.
Zamknął pudełka, po raz ostatni wpatrzył się w rozsłonecznioną wyspę Mykonos i złożył ciche ślubowanie.