Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tylko z jego siostrą Susan.

– Co panu powiedziała?

– Nic.

– Nie bardzo wiem, co mogę dodać.

– Na przykład, jaki był Dennis.

Westchnęła i ułożyła ręce na udach.

– Był jak inni Leksowie, bardzo bystry, rozważny, zamyślony, może odrobinę za bardzo jak na takiego malca. Z reguły staram się o to, by dzieci trochę wydoroślały. W przypadku małych Leksów nie było to potrzebne.

Myron skinął głową, chcąc zachęcić ją do mówienia.

– Dennis był najmłodszy. Pewnie już pan to wie. – W tym samym czasie chodził tu jego brat, Bronwyn. Susan była najstarsza.

Urwała, jakby nie była pewna, co powiedzieć.

– Co się stało z Dennisem?

– Pewnego dnia on i Bronwyn nie przyszli do przedszkola. Ich ojciec poinformował mnie przez telefon, że zabiera synów na nieplanowane wakacje.

– Dokąd?

– Nie powiedział. Nie podał żadnych szczegółów.

– Proszę mówić.

– To właściwie wszystko, panie Bolitar. Bronwyn wrócił po dwóch tygodniach. Dennisa już nie zobaczyłam.

– Zadzwoniła pani do jego ojca?

– Oczywiście.

– Co powiedział?

– Że Dennis nie wróci.

– Spytała pani dlaczego?

– Oczywiście. Ale… zetknął się pan z Raymondem Leksem?

– Nie.

– Takiego człowieka się nie wypytuje. Wspomniał coś o nauce w domu. A gdy nie rezygnowałam, dał jasno do zrozumienia, że to nie moja sprawa. Przez lata śledziłam losy tej rodziny, nawet gdy stąd wyjechali. Ale, podobnie jak pan, nie słyszałam więcej o Dennisie.

– Jak pani myśli, co się z nim stało?

Spojrzała na Myrona.

– Uznałam, że umarł.

Choć jej słowa nie były zaskoczeniem, podziałały jak wielka pompa, która wysysa powietrze.

– Dlaczego? – spytał.

– Doszłam do wniosku, że zachorował i dlatego zabrali go z przedszkola.

– Dlaczego pan Lex miałby to ukrywać?

– Nie wiem. Po tym, jak jego powieść stała się bestsellerem, nabawił się paranoi na punkcie prywatności. Ma pan pewność, że dawca, którego pan szuka, to Dennis Lex?

– Nie mam.

Peggy Joyce strzeliła palcami.

– Zaraz, mam coś, co może pana zainteresować. – Wstała, otworzyła szufladę z aktami i po krótkich poszukiwaniach wpatrzyła się w to, co z niej wyciągnęła. Zamknęła szufladę łokciem. – Zrobiono je dwa miesiące przed odejściem Dennisa. Wręczyła mu starą fotografię, nie tyle spłowiałą, ile pozieleniałą. Było na niej piętnaścioro dzieci i dwie przedszkolanki, w tym znacznie młodsza Peggy Joyce. Lata nie obeszły się z nią okrutnie, niemniej upłynęły. W czarnym małym prostokącie widniał napis: PRZEDSZKOLE SHADY WELLS MONTESSORI, oraz rok.

– Który to Dennis?

Wskazała chłopca siedzącego w pierwszym rzędzie. Miał fryzurę Niezłomnego Wikinga i uśmiechał się, choć nie oczami.

– Mogę je wziąć?

– Jeżeli panu się przyda.

– Kto wie.

Skinęła głową.

– Wrócę do moich podopiecznych.

– Dziękuję.

– Pamięta pan swoje przedszkole, panie Bolitar?

Myron skinął głową.

– Przedszkole Parkview w Livingston w New Jersey.

– No, a przedszkolanki? Pamięta je pan?

– Nie – odparł po chwili.

Skinęła głową, jakby odpowiedział prawidłowo.

– Życzę szczęścia – pożegnała go.

36
{"b":"97824","o":1}