Литмир - Электронная Библиотека
A
A

41

Co robić?

Zadzwoniłem do Rachel, by jej powiedzieć, że ktoś zastrzelił Bacarda. Okazało się, że wpadła w ręce porywaczy. No dobrze, co powinienem zrobić? Usiłowałem zebrać myśli, starannie rozważyć sytuację, ale nie było na to czasu. Mężczyzna, z którym rozmawiałem przez telefon, miał rację. W przeszłości próbowałem być sprytny. Kiedy pierwszy raz zażądali okupu, zawiadomiłem policję i FBI. Za drugim razem poprosiłem o pomoc byłą agentkę.

Przez długi czas winiłem siebie, uważając, że pierwsza próba wykupienia Tary zakończyła się niepowodzeniem z mojej winy.

Zmieniłem zdanie. To prawda, że ryzykowałem za pierwszym i drugim razem, ale teraz byłem przekonany, że przeciwnicy od początku oszukiwali w tej grze. Nigdy nie zamierzali oddać mi córki. Nie półtora roku temu. Nie zeszłej nocy. I nie teraz.

Może szukałem odpowiedzi, którą znałem przez cały czas. Verne zrozumiał to i podsumował jednym zwięzłym stwierdzeniem: „Jeśli człowiek sam się nie oszukuje…”. Może właśnie tak było. Nawet teraz, kiedy odkryliśmy ten szwindel z przemycaniem dzieci, pozwoliłem sobie żywić nadzieję. Może moja córka żyje. Może stała się ofiarą tych handlarzy dzieci. Czy to byłoby okropne? Tak. Jednak inna alternatywa – to, że Tara nie żyje – była jeszcze straszniejsza. Już nie wiedziałem, w co wierzyć.

Spojrzałem na zegarek. Minęło dwadzieścia minut. Zastanawiałem się, jak to rozegrać. Po kolei. Zadzwoniłem do biura Lenny'ego, na jego prywatny numer. – Niejaki Steven Bacard został właśnie zastrzelony w East Rutherford – powiedziałem.

– Ten prawnik?

– Znasz go?

– Kilka lat temu pracowaliśmy nad pewną sprawą – rzekł Lenny. I zaraz dodał: – Do licha!

– Co?

– Niedawno pytałeś mnie o Stacy i adopcję. Nie widziałem związku.

Teraz jednak, kiedy wymieniłeś nazwisko Bacarda… Stacy pytała mnie o niego jakieś trzy lub cztery lata temu. – O co konkretnie?

– Nie pamiętam. Chyba coś wspomniała o macierzyństwie.

– Co to oznacza?

– Nie wiem. Nie zwróciłem na to uwagi. Po prostu powiedziałem, żeby niczego nie podpisywała bez porozumienia ze mną. – Nagle Lenny zapytał: – Skąd wiesz, że został zamordowany?

– Dopiero widziałem jego zwłoki.

– No to nie mów nic więcej. Ta linia może być na podsłuchu.

– Potrzebuję twojej pomocy. Zadzwoń na policję. Muszą sprawdzić akta Bacarda. On robił szwindle adopcyjne. Być może miał coś wspólnego z porwaniem Tary.

– Jak to?

– Nie mam czasu na wyjaśnienia.

– Taak, w porządku, zadzwonię do Ticknera i Regana. Ten ostatni wciąż cię szuka, wiesz?

– Domyślam się.

Rozłączyłem się, zanim zdążył zadać mi więcej pytań. Sam nie wiem, czego się spodziewałem. Co mogli znaleźć w tych aktach?

Nie wierzyłem, że odpowiedź na pytanie o los Tary kryje się w szafce nieuczciwego prawnika. Może jednak. A poza tym, jeśli coś mi się stanie – a z pewnością mogło się stać – chciałem, żeby ktoś poprowadził dalej śledztwo. Byłem już w Ridgewood. Ani przez chwilę nie wierzyłem w to, co powiedział mi ten facet. Ci ludzie nie handlowali informacjami. Przyjechali tu, żeby zatrzeć ślady.

Rachel i ja wiedzieliśmy zbyt wiele. Chcieli mnie zwabić, a potem zabić nas oboje. Co powinienem zrobić?

Zostało mi niewiele czasu. Jeśli będę zwlekał – jeśli nie pojawię się tam w ciągu pół godziny – mężczyzna, z którym rozmawiałem przez telefon, zacznie się denerwować. A to może być groźne.

Ponownie zastanowiłem się, czy powinienem wezwać policję, ale pamiętałem o jego ostrzeżeniu i nadal obawiałem się przecieku.

Miałem broń. Umiałem się nią posłużyć. Strzelam bardzo dobrze, ale na strzelnicy. Zakładałem, że strzelanie do ludzi to inna sprawa. A może nie. Gdybym musiał zabić tych ludzi, to teraz zrobiłbym to bez żadnych skrupułów. Jeśli kiedykolwiek je miałem.

Zaparkowałem samochód przecznicę przed domem Denise Yanech, wziąłem broń i poszedłem ulicą.

On nazywał ją Lydią. Ona jego Heshym.

Kobieta przybyła przed pięcioma minutami. Była mała i ładna, o niebieskich oczach lalki, szeroko otwartych z podniecenia.

Stanęła nad ciałem Denise Vanech i spojrzała na wciąż sączącą się z ran krew. Rachel obserwowała ją uważnie. Ręce miała skrępowane na plecach taśmą izolacyjną. Kobieta imieniem Lydia odwróciła się do Rachel. – Cholernie ciężko będzie wywabić tę plamę.

Rachel spojrzała na nią ze zdumieniem. Lydia uśmiechnęła się.

– Nie uważasz, że to zabawne?

– W duchu – odparła Rachel – pękam ze śmiechu.

– Odwiedziłaś dziś młodą dziewczynę imieniem Tatiana, prawda?

Rachel nie odpowiedziała. Wielkolud Heshy zaczął zaciągać zasłony. – Ona nie żyje. Pomyślałam, że chciałabyś o tym wiedzieć. – Lydia usiadła obok Rachel. – Pamiętasz serial telewizyjny Rodzinne wpadki?

Rachel zastanawiała się, jak to rozegrać. Ta Lydia była wariatką, co do tego nie było cienia wątpliwości. Ostrożnie odpowiedziała:

– Tak.

– Lubiłaś go?

– Był idiotyczny.

Lydia parsknęła śmiechem.

– Grałam Trixie.

Uśmiechnęła się do Rachel. Ta powiedziała:

– Musisz być z tego bardzo dumna.

– Och, jestem. Jestem. – Lydia zamilkła, przechyliła głowę na bok i przysunęła się bliżej Rachel. – Oczywiście wiesz, że wkrótce umrzesz.

Rachel nawet nie mrugnęła okiem.

– Zatem może mi powiesz, co zrobiliście z Tarą Seidman?

– Och, daj spokój. – Lydia wstała. – Byłam aktorką, pamiętasz? Występowałam w telewizji. Co to jest, film w którym zaczynamy opowiadać wszystko widzom, żeby twój bohater podkradł się i zaskoczył nas? Nic z tego, moja droga. – Obróciła się do Heshy'ego. – Zaknebluj ją, Misiaczku.

Heshy taśmą izolacyjną zalepił Rachel usta. Potem wrócił pod okno. Lydia pochyliła się i szepnęła Rachel do ucha: – Powiem ci, bo to zabawne. – Nachyliła się jeszcze bliżej. – Nie mam pojęcia, co się stało z Tarą Seidman.

W porządku, nie miałem zamiaru podejść do domu i zadzwonić do drzwi. Spójrzmy prawdzie w oczy. Zamierzali nas zabić. Moją jedyną szansą było zaskoczenie. Nie znałem rozkładu domu, ale pomyślałem, że znajdę boczne okno i spróbuję wślizgnąć się do środka. Miałem broń. Byłem przekonany, że potrafię strzelać bez wahania. Chciałbym mieć lepszy plan, ale wątpię, czy zdołałbym coś wymyślić, nawet gdybym miał więcej czasu. Zia mówi o moim lekarskim ego. Przyznaję, że trochę mnie to przeraża. Naprawdę byłem przekonany, że może mi się udać. Jestem sprytny. I ostrożny. Poczekam na odpowiedni moment. Jeśli się nie doczekam, zaproponuję im wymianę – siebie za Rachel. Nie dam się zwieść gadaniem o Tarze. Owszem, chciałbym wierzyć, że nadal żyje. Tak, bardzo chciałbym wierzyć, że oni wiedzą, gdzie jest. Jednak nie mogłem ryzykować życia Rachel dla złudzenia. Moje życie?

Oczywiście. Jednak nie życie Rachel. Zbliżałem się do domu Denise Vanech, starając się kryć za drzewami, a jednocześnie nie wyglądać podejrzanie. W tej ekskluzywnej podmiejskiej dzielnicy było to niewykonalne. Tutaj ludzie się nie skradają. Wyobrażałem sobie, jak sąsiedzi obserwują mnie zza zasłonek, jednocześnie dzwoniąc na dziewięćset jedenaście. Wcale się tym nie przejmowałem. Cokolwiek się stanie, tak czy inaczej, wydarzy się, zanim zdąży przybyć tu policja. Kiedy zadzwonił mój telefon komórkowy, o mało nie wyskoczyłem ze skóry. Znajdowałem się zaledwie trzy domy od celu. Zakląłem pod nosem. Doktor Spoko, doktor Twardziel, zapomniał przełączyć komórkę na wibracje. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że sam się oszukuję. Nie jestem fachowcem od mokrej roboty. A gdyby telefon zadzwonił w chwili, kiedy byłbym pod samym domem? Co wtedy? Uskoczyłem za krzak i odebrałem telefon.

Musisz się jeszcze wiele nauczyć o skradaniu – szepnął Verne.

– Robisz to beznadziejnie.

– Gdzie jesteś?

– Spójrz w okno na piętrze.

Popatrzyłem na dom Denise Vanech. Zobaczyłem Verne'a. Pomachał do mnie. – Tylne drzwi nie były zamknięte – szepnął Verne.

– Wszedłem do środka.

– Co się tam dzieje?

– To mordercy. Słyszałem, jak mówili, że zabili tę dziewczynę z motelu. Załatwili tę całą Denise. Leży martwa pół metra od Rachel.

Zamknąłem oczy.

– To pułapka, Marc.

– Tak, domyśliłem się tego.

– Jest ich dwoje – mężczyzna i kobieta. Chcę, żebyś wrócił do samochodu. Podjedź tu i zaparkuj na ulicy. Będziesz dostatecznie daleko, żeby nie mogli cię trafić. Zostań tam. Nie podchodź bliżej. Chcę, żebyś odwrócił ich uwagę, rozumiesz?

– Tak.

– Spróbuję zostawić jedno z nich przy życiu, ale nie mogę niczego obiecać.

Rozłączył się. Pospiesznie wróciłem do samochodu i zrobiłem to, co mi kazał. Serce waliło mi jak młotem. Jednak teraz była nadzieja. Verne był w środku. Dostał się do tego domu i miał broń. Zatrzymałem wóz przed domem Denise Vanech. Zasłony i rolety były zaciągnięte. Zaczerpnąłem tchu. Otworzyłem drzwiczki samochodu i wysiadłem. Cisza.

Spodziewałem się wystrzałów. Najpierw jednak usłyszałem inny dźwięk. Brzęk rozbijanego szkła. Zobaczyłem wypadającą z okna Rachel.

– Jego samochód właśnie podjechał – zameldował Heshy. Rachel nadal miała ręce związane na plecach i usta zakneblowane taśmą izolacyjną. Wiedziała, że musi coś zrobić. Marc zaraz podejdzie do drzwi. Oni wpuszczą go do środka, ta zmutowana odmiana Bonnie i Clyde'a, a potem zabiją ich oboje.

Tatiana już nie żyła. Denise Vanech też. Nie mogli rozegrać tego inaczej. Heshy i Lydia nie mogli pozostawić ich przy życiu.

Rachel miała nadzieję, że Marc to zrozumie i zawiadomi policję.

Liczyła na to, że wcale się tu nie zjawi, ale przecież to nie wchodziło w grę. Tak więc przyjechał. Pewnie zamierza coś zrobić, a może tak zaślepiła go nadzieja, że wejdzie prosto w zasadzkę.

Tak czy inaczej, Rachel musiała go powstrzymać.

Jej jedyną szansą było zaskoczyć przeciwników. A nawet wtedy, nawet jeśli jej się to uda, w najlepszym razie mogła liczyć na to, że uratuje Marca. Nie miała złudzeń. Trzeba działać.

Nie skrępowali jej nóg. Ze związanymi rękami i zakneblowanymi ustami, cóż mogła im zrobić? Próba zaatakowania ich byłaby samobójstwem. Rachel byłaby łatwym celem. I właśnie na to liczyła.

79
{"b":"94965","o":1}