Литмир - Электронная Библиотека
A
A

19

Nie wiem, co spodziewałem się zobaczyć w siedzibie Most Valuable Detection. Może drzwi z szybą z matowego szkła a la Sam Spade czy Philip Marlow. Zaniedbany budynek z wyblakłej cegły. Na pewno bez windy. Z kiepsko utlenioną sekretarką o wydatnym biuście. Jednak w siedzibie Most Valuable Detection nie było niczego takiego.

Budynek był czysty i wyremontowany w ramach programu „odnowy śródmieścia” Newark. Wciąż słyszę o odnawianiu Newark, ale jakoś tego nie widzę. Owszem, jest tu kilka okazałych biurowców – takich jak ten – oraz wspaniałe Performing Arts Center, bardzo dogodnie usytuowane, tak że ci, których stać na bilety (czyli ci, którzy nie mieszkają w Newark), mogą odwiedzać je, nie przejeżdżając przez całe miasto. Jednak te piękne budowle są jak kwiaty wśród chwastów lub nieliczne gwiazdy na czarnym niebie.

Nie wpływają na miejscowy koloryt. Nie zmieniają otoczenia.

Pozostają osamotnione. Ich sterylne piękno nie jest zaraźliwe.

Wyszliśmy z windy. Nadal niosłem torbę z dwoma milionami dolarów.

Dziwnie się czułem, trzymając ją w ręku. Za szklaną taflą siedziały trzy recepcjonistki ze słuchawkami na głowach. Od petentów oddzielał je ponadto wysoki kontuar. Podaliśmy nasze nazwiska przez interkom. Rachel pokazała starą legitymację agentki FBI. Wpuszczono nas do środka. Rachel weszła pierwsza.

Ja za nią. Byłem przybity i znużony, ale jakoś funkcjonowałem.

Wstrząs spowodowany tym, co się stało – przerwaną rozmową – był tak wielki, że zamiast paraliżu wywołał stan ożywienia. Ponownie porównałem to do zachowania na sali operacyjnej. Kiedy do niej wchodzę, przekraczam jakąś granicę i zapominam o całym świecie.

Kiedyś miałem pacjenta, sześcioletniego chłopca. Podczas rutynowego zabiegu spojenia rozszczepienia podniebienia nagle dostał zapaści. Serce przestało mu bić. Nie wpadłem w panikę, lecz w rodzaj transu, podobnie jak teraz. Chłopiec przeżył. Wciąż pokazując legitymację, Rachel wyjaśniła, że chcemy zobaczyć się z kimś z kierownictwa. Recepcjonistka uśmiechała się i kiwała głową, tak jak robią to ludzie, kiedy nie słuchają. Nawet nie zdjęła z uszu słuchawek. Nacisnęła kilka guzików na konsoli.

Pojawiła się następna kobieta. Poprowadziła nas korytarzem do gabinetu. Przez chwilę nie wiedziałem, czy mamy do czynienia z kobietą, czy z mężczyzną. Na stojącej na biurku tabliczce z brązu zobaczyłem nazwisko: Conrad Dorfman. Wniosek: to mężczyzna. Wstał z wystudiowaną gracją. Zbyt szczupły, w gangsterskim granatowym garniturze w szerokie prążki, zwężonym w talii tak, że lekko rozchodzący się dół marynarki można było wziąć za spódniczkę.

Miał wypielęgnowane paznokcie, włosy ulizane jak Julie Andrews w Wiktor czy Wiktoria oraz brzoskwiniową cerę, jaka zawsze kojarzy mi się z reklamami kosmetyków. – Witam – rzekł afektowanym głosem. – Nazywam się Conrad Dorfman. Jestem wiceprezesem MVD. Uścisnęliśmy jego dłoń. Przytrzymał nasze ręce odrobinę za długo, ściskając je oburącz i bystro zaglądając nam w oczy. Potem poprosił, żebyśmy usiedli. Zrobiliśmy to. Zapytał, czy mamy ochotę na filiżankę herbaty. Rachel przejęła ciężar konwersacji i powiedziała, że owszem.

Jeszcze przez kilka minut gawędziliśmy o wszystkim i niczym.

Conrad zadał Rachel kilka pytań związanych z jej pracą w FBI.

Rachel odpowiadała wymijająco. Zasugerowała, że ona również pracuje teraz jako prywatny detektyw i jako jego koleżanka po fachu oczekuje zawodowej uprzejmości. Ja nic nie mówiłem, pozwalając jej działać. Rozległo się pukanie do drzwi. Do gabinetu, pchając stolik na kółkach, weszła kobieta, która nas tu przyprowadziła. Conrad zaczął nalewać herbatę. Rachel przeszła do sedna sprawy. – Mieliśmy nadzieję, że możecie nam pomóc – powiedziała. – Żona doktora Seidmana była waszą klientką.

Conrad Dorfman skupił się na nalewaniu herbaty. Używał jednej z tych, tak popularnych obecnie zaparzaczek z sitkiem. Wytrząsnął z niego trochę liści i powoli napełnił filiżanki. – Wasza firma dała jej płytkę kompaktową zabezpieczoną hasłem. Chcemy odczytać jej zawartość.

Conrad najpierw podał filiżankę Rachel, a potem mnie. Opadł na fotel i pociągnął łyk. – Przykro mi – powiedział. – Nie mogę wam pomóc.

Klient sam podaje hasło.

– Ta klientka nie żyje.

Conrad Dorfman nawet nie mrugnął okiem.

– To niczego nie zmienia.

– Jej mąż jest jej najbliższym krewnym. Tak więc ta płytka jest jego własnością.

– Nie wiem – rzekł Conrad. – Nie znam się na prawie spadkowym. Jednak to nie nasza sprawa. Jak już powiedziałem, klient sam ustala hasło. Być może dostała od nas tę płytkę – w tym momencie nie potwierdzam tego ani nie zaprzeczam – jednak nie wiemy, jakie cyfry lub litery wprowadziła jako hasło.

Rachel zaczekała chwilkę. Patrzyła na Conrada Dorfmana. On patrzył na nią, ale pierwszy odwrócił wzrok. Podniósł filiżankę i upił następny łyk.

– Czy możemy się dowiedzieć, po co w ogóle do was przyszła?

– Bez nakazu sądowego? Nie, nie wydaje mi się.

– Ten wasz kompakt – powiedziała – na pewno ma tylne drzwi.

– Przepraszam?

– Każda firma je ma – odparła Rachel. – Te informacje nie są stracone na zawsze. Wasza firma ma własne hasło do programu, zapewniające dostęp do każdego kompaktu.

– Nie wiem, o czym pani mówi.

– Pracowałam w FBI, panie Dorfman.

– I co z tego?

– To, że znam się na tych sprawach. Proszę nie obrażać mojej inteligencji.

– Nie miałem takiego zamiaru, pani Mills. Po prostu nie mogę pani pomóc.

Spojrzałem na Rachel. Zdawała się zastanawiać.

– Nadal mam przyjaciół, panie Dorfman. W mojej dawnej firmie.

Mogą zadawać pytania. Mogą węszyć. Federalni niezbyt lubią prywatnych detektywów. Wie pan o tym. Nie chcę sprawiać kłopotów. Chcę tylko wiedzieć, co jest na tej płytce.

Dorfman odstawił filiżankę. Zaczął bębnić palcami o blat biurka.

Usłyszeliśmy pukanie do drzwi i stanęła w nich ta sama kobieta.

Skinęła na Conrada Dorfmana. Wstał, znów zbyt wystudiowanym ruchem i niemal skoczył do drzwi. – Przepraszam na chwilę.

Kiedy opuścił gabinet, popatrzyłem na Rachel. Nie odwróciła się do mnie. – Rachel?

– Zobaczymy, co z tego wyjdzie, Marc.

Nic jednak nie wyszło. Conrad wrócił do gabinetu. Przepłynął przez pokój i stanął nad Rachel, usiłując w ten sposób zmusić ją, żeby podniosła głowę. Nie dała mu tej satysfakcji.

– Prezes naszej firmy, Malcolm Deward, też jest byłym federalnym. Wiedziała pani o tym?

Rachel nie odpowiedziała.

– Kiedy tak sobie gawędziliśmy, wykonał kilka telefonów.

Conrad odczekał chwilę. – Pani Mills?

Rachel w końcu spojrzała na niego.

– Pani groźby są bez pokrycia. Nie ma pani przyjaciół w firmie. Natomiast ma ich pan Deward. Wynoście się z mojego gabinetu. Natychmiast.

37
{"b":"94965","o":1}