– Nie pij już więcej soku jabłkowego – powiedziała Cheryl do dwuletniego synka, Connera.
Stałem za linią autową, z założonymi rękami. Był typowy jesienny dzień w New Jersey: rześki, nieco chłodny i wilgotny, naciągnąłem więc kaptur bluzy na czapeczkę baseballową z emblematem Yankee.
Na nosie miałem okulary przeciwsłoneczne. Ciemne okulary i kaptur na głowie. Wyglądałem jak Unabomber z listów gończych.
Kibicowaliśmy grającym w piłkę nożną ośmiolatkom. Lenny był ich trenerem. Potrzebował pomocnika i namówił mnie, zapewne dlatego, że tylko ja znam się na piłce nożnej jeszcze mniej niż on. Pomimo to nasza drużyna wygrywała. Zdaje się, że wynik był osiemdziesiąt trzy do dwóch, ale nie jestem pewien. – Dlaczego nie mogę dostać więcej soku? – pytał Conner.
– Ponieważ -odparła z matczyną cierpliwością Cheryl – od soku jabłkowego dostajesz biegunki.
– Naprawdę?
Po mojej lewej Lenny nieustannie dopingował dzieciaki.
– Jesteś najlepszy, Ricky. Dalej. Petey. No, to był dopiero wykop, Davey.
Zawsze zdrabniał ich imiona. Owszem, to wkurzające. Raz, w przypływie euforii, nazwał mnie Marky. Tylko raz. – Wujku Marc?
Ktoś pociągnął mnie za nogawkę. Spojrzałem na Connera, który ma dwadzieścia sześć miesięcy. – O co chodzi, kolego?
– Od soku z jabłek dostaję biegunki.
– Dobrze wiedzieć.
– Wujku Marc?
– Tak?
Conner obrzucił mnie posępnym wzrokiem.
– Biegunka jest niedobra – powiedział.
Zerknąłem na Cheryl. Powstrzymała uśmiech, za którym jednak dostrzegłem troskę. Znowu spojrzałem na Connera. – Powinieneś o tym pamiętać, mały.
Chłopiec z zadowoleniem kiwnął głową. Uwielbiam go. Jego widok łamie mi serce i jednocześnie sprawia ogromną radość. Dwadzieścia sześć miesięcy. Dwa miesiące starszy od Tary. Z podziwem i smutkiem obserwowałem, jak rośnie. Znów odwrócił się do matki.
Wokół Cheryl leżały rozmaite części ekwipunku, w ilości odpowiedniej dla krzepkiego jucznego muła. Kartony z sokiem Minutę Maid oraz tabliczki Nutri-Grain. Pampersy Baby Dry * (jakby ktoś widział gdzieś Baby Wet? * *) oraz Huggies z dodatkiem aloesu na odparzenia pośladków. Butelki do karmienia Evenflo.
Grahamki z cynamonem, oskrobane marchewki, obrana pomarańcza, posiekane winogrona (poszatkowane dokładnie, żeby dzieciak się nie zadławił) oraz kubeczki z czymś, co -jak miałem nadzieję – było homogenizowanym serkiem, wszystko to zapakowane w hermetyczne plastikowe pojemniki. Lenny, główny trener, pokrzykiwał do naszych zawodników, przekazując im swe bezcenne rady. Kiedy atakowali, wołał:
„Dawaj, dawaj!”, a kiedy przechodzili do obrony, krzyczał:
„Zatrzymaj go!”. A czasami, tak jak w tej chwili, objawiał swą głęboką znajomość subtelnych zasad taktyki i strategii: – Kopnij piłkę!
Krzyknąwszy to po raz czwarty z kolei, Lenny zerknął na mnie. Z zachęcającym uśmiechem pokazałem mu podniesiony kciuk. Pokazałby mi palec, ale nie w obecności tylu nieletnich świadków. Ponownie założyłem ramiona na piersi i uważnie przyjrzałem się zawodnikom.
Chłopcy byli ubrani jak zawodowi gracze. Na nogach mieli korki.
Pod podkolanówkami ochraniacze kostek. Większości z nich posmarowano twarze kremem z filtrem, chociaż słońce nie chciało się wychylić zza chmur. Dwaj z nich nosili ochraniacze nawet na nosach. Patrzyłem, jak mój chrześniak, Kevin, usiłuje wykonać polecenia ojca i kopnąć piłkę. I nagle to spadło na mnie niczym cios. Chwiejnie cofnąłem się o krok.
Zawsze tak to odczuwałem. Obojętnie, czy oglądałem mecz, jadłem obiad ze znajomymi, czy też przyjmowałem pacjenta lub słuchałem piosenki nadawanej przez radio. Robiłem coś zupełnie zwyczajnego, przeciętnego i czułem się całkiem dobrze, gdy nagle bach – i ślepłem. Łzy stawały mi w oczach. Przed morderstwem i porwaniem nigdy mi się to nie zdarzało. Jestem lekarzem. Umiem zachować spokój w życiu zawodowym i prywatnym. Teraz jednak przez cały rok noszę ciemne okulary jak jakiś nadęty aktor występujący w filmach klasy B. Cheryl spojrzała na mnie i w jej oczach znów dostrzegłem troskę. Wyprostowałem się i uśmiechnąłem z wysiłkiem. Cheryl wypiękniała. Tak czasem bywa. Macierzyństwo służy niektórym kobietom. Obdarza je nieziemskim spokojem i urodą. Nie chcę, żebyście źle mnie zrozumieli. Nie płaczę po całych dniach. Wciąż prowadzę normalne życie. Cierpię, ale nie stale. Nie pogrążyłem się w smutku. Pracuję, chociaż jeszcze nie mam odwagi pojechać za morze. Wciąż mi się zdaje, że powinienem pozostać w kraju na wypadek, gdyby pojawił się świeży trop. Wiem, że to jest irracjonalne, a może nawet chore. Mimo to jeszcze nie jestem gotowy do wyjazdu. Co mnie dziwi i wciąż na nowo zaskakuje, to sposób, w jaki smutek potrafi niespodziewanie dopaść człowieka. Żal, którego się spodziewamy, można jeśli nie opanować, to przynajmniej jakoś stłumić i znieść. Jednak żal lubi kryć się po kątach. Lubi spadać na ciebie znienacka, przestraszyć, wykpić, odrzeć z pozorów normalności. Żal usypia czujność i dlatego jego atak staje się jeszcze dotkliwszy. -Wujku Marc?
To znów Conner. Mówi całkiem dobrze jak na malca w tym wieku.
Zadałem sobie pytanie, jak teraz mówiłaby Tara, i zamknąłem oczy, skryte za okularami. Wyczuwając mój nastrój, Cheryl wyciągnęła rękę, chcąc zabrać chłopca. Nie pozwoliłem jej. – O co chodzi?
– A kupa?
– Co z nią?
Podniósł głowę i w zadumie zamknął jedno oko.
– Czy kupa jest dobra?
Ciekawe pytanie.
– Nie wiem, kolego. A jak myślisz?
Conner myślał tak intensywnie, że wydawało się, że zaraz pęknie.
W końcu odpowiedział: – Lepsza niż biegunka.
Poważnie skinąłem głową. Nasza drużyna zdobyła następną bramkę.
Lenny podniósł obie ręce w górę i krzyknął: – Tak!
O mało nie fiknął koziołka, gratulując strzelcowi bramki, Craigowi (a może raczej powinienem powiedzieć Craigy'emu). Gracze poszli za jego przykładem i zaczęło się powszechne przybijanie sobie piątek. Nie przyłączyłem się do nich. Uznałem, że mam być milczącym towarzyszem Lenny'ego jak Tonto dla Samotnego Jeźdźca, jak Abbott dla Costella, jak Rowan dla Martina lub Kapitan dla Tenille'a. Utrzymywać stan równowagi.
Obserwowałem stojących wokół boiska rodziców. Matki zebrały się w kilka grupek. Rozprawiały o swoich dzieciach, o ich sukcesach i nadzwyczajnych zdolnościach, nie słuchając się wzajemnie, ponieważ opowieści o cudzych dzieciach są nudne. Ojcowie zachowywali się w bardziej zróżnicowany sposób. Jedni filmowali mecz. Inni dopingowali swoje pociechy.
Czasem z zapałem graniczącym z obsesją. Niektórzy rozmawiali przez telefony komórkowe lub nieustannie bawili się jakimiś elektronicznymi gadżetami, odreagowując po tygodniowej harówce.
Dlaczego zawiadomiłem policję?
Od tamtego strasznego dnia niezliczoną ilość razy mówiono mi, że nie ponoszę winy za to, co się stało. W pewnym stopniu zdaję sobie sprawę z tego, że moje zachowanie niczego nie zmieniło.
Prawdopodobnie wcale nie zamierzali oddać mi Tary. Być może już nie żyła, kiedy porywacze zadzwonili po raz pierwszy. Może niechcący ją zabili. Może wpadli w panikę albo byli naćpani. Kto to wie? Ja na pewno nie. No właśnie, w tym rzecz.
Nie mogłem być pewien tego, że nie jestem za to odpowiedzialny.
Podstawowe prawo fizyki: każda akcja wywołuje kontrakcję. Nie śnię o Tarze – albo jeśli śnię, bogowie są dla mnie łaskawi i nie pamiętam snów. Choć zapewne przypisuję im zbytnią wielkoduszność.
Ujmę to inaczej. Może nie śni mi się Tara, ale biała furgonetka ze sfałszowaną tablicą rejestracyjną i skradzionym znakiem firmowym. W tych snach słyszę stłumiony dźwięk, który z pewnością jest płaczem dziecka. We śnie wiem, że Tara jest w furgonetce, ale nie mogę do niej pójść.
Moje nogi tkwią głęboko w gnoju. Nie jestem w stanie się ruszyć.
A kiedy wreszcie się budzę, nie mogę nie zadawać sobie oczywistego pytania: Czy Tara była tak blisko? I ważniejszego:
Czy zdołałbym ją wtedy uratować, gdybym był trochę odważniejszy?
Sędzia, chudy licealista o dobrodusznym uśmiechu, dmuchnął w gwizdek i pomachał ręką nad głową. Koniec meczu. Lenny krzyknął: – Hura!
Ośmiolatkowie niepewnie popatrzyli po sobie. Jeden zapytał kolegę z drużyny: – Kto wygrał?
Zapytany wzruszył ramionami. Ustawili się w dwuszeregu, jak hokeiści w Pucharze Stanleya, żeby uścisnąć sobie dłonie. Cheryl wstała i położyła dłoń na moim ramieniu. – Wspaniałe zwycięstwo, trenerze.
– Tak, dzięki mojej ciężkiej pracy – odparłem.
Uśmiechnęła się. Chłopcy ruszyli w naszym kierunku.
Pogratulowałem im stoickim skinieniem głowy. Matka Craiga kupiła Dunkin Donuts Munchkins, w koszmarnie kolorowym opakowaniu zawierającym pięćdziesiąt sztuk pączków. Mama Dave'a przyniosła kartony z czymś, co nazywało się Yoo-Hoo. Trzeba mieć zboczone poczucie humoru, żeby tak nazwać mleczny napój o smaku kredy.
Pochłonąłem pączka i podziękowałem za napój. Cheryl zapytała:
– O jakim smaku są pączki?
Wzruszyłem ramionami.
– A miewają różne smaki?
Patrzyłem, jak rodzice witają się z dziećmi, i czułem się obco.
Podszedł Lenny. – Wspaniałe zwycięstwo, no nie?
– Taak – odparłem. – Jesteśmy niepokonani.
Odciągnął mnie na bok. Odeszliśmy kilka kroków. Kiedy nikt nie mógł już nas usłyszeć, Lenny powiedział:
– Formalności spadkowe są już prawie zakończone. Teraz to już długo nie potrwa.
– Uhm – mruknąłem, ponieważ wcale mnie to nie obchodziło.
– Ponadto przygotowałem twój testament. Musisz go podpisać.
Ani Monica, ani ja nie sporządziliśmy ostatniej woli. Przez całe lata Lenny karcił mnie za to. Powinieneś pozostawić pisemne dyspozycje, kto otrzyma twoje pieniądze, powtarzał mi, kto ma wychowywać twoją córkę, kto zadbać o twoich rodziców i tak dalej, i tak dalej. Jednak nie słuchaliśmy go. Zamierzaliśmy żyć wiecznie. Takie dyspozycje i testamenty były dobre… no cóż, dla nieboszczyków. Lenny szybko zmienił temat. – Wpadniesz do nas, żeby zagrać w fuzzbol?
Fuzzbol, wyjaśniam tym, którzy mają braki w podstawowym wykształceniu, to stołowa gra zręcznościowa, w której piłkę kopią gracze na obracanych drutach. – Już jestem mistrzem świata – przypomniałem mu.