Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ostrożnie, pomyślał Tickner. Ostrożnie.

– Muszę zbadać taką ewentualność.

– Nie, agencie Tickner, nie musi pan.

Tickner nie odezwał się.

– Jeśli jest pan w stanie powiązać Rachel Mills z zabójstwem i porwaniem Seidmanów, niech pan to zrobi. Niech pan znajdzie obciążające ją dowody. Jednak nie potrzebuje pan do tego śmierci Campa.

– Te sprawy mogą być powiązane – rzekł Tickner.

– Nie – odparł Pistillo tonem nie pozostawiającym cienia wątpliwości – nie są.

– Jednak muszę sprawdzić…

– Agencie Tickner?

– Tak, panie dyrektorze.

– Już zajrzałem do akt – rzekł Pistillo. – Co więcej, osobiście nadzorowałem dochodzenie w sprawie śmierci Jerry'ego Campa. Był moim przyjacielem. Rozumie pan?

Tickner nie odpowiedział.

– Jestem głęboko przekonany, że jego śmierć była nieszczęśliwym wypadkiem. A to oznacza, że i pan, agencie Tickner… – Pistillo wycelował palec jak banan w pierś Ticknera -…jest o tym głęboko przekonany. Czy wyrażam się jasno?

Patrzyli na siebie. Tickner nie był głupcem. Lubił pracę w FBI.

Chciał awansować. Lepiej nie narażać się komuś tak wpływowemu jak Pistillo. Dlatego po chwili odwrócił wzrok. – Tak, panie dyrektorze.

Pistillo odprężył się. Podniósł pióro.

– Tara Seidman zaginęła półtora roku temu. Czy jest jakiś dowód na to, że nadal żyje?

– Nie, panie dyrektorze.

– Zatem to już nie nasza sprawa. – Znowu zaczął pisać, dając w ten sposób znać, że to koniec rozmowy. – Niech zajmie się nią miejscowa policja.

New Jersey to nasz najgęściej zaludniony stan. Nie ma w tym niczego dziwnego. W New Jersey są miasta, przedmieścia i mnóstwo przemysłu. To również nikogo nie dziwi. New Jersey nazywają Garden * State ze względu na liczne tereny wiejskie. To budzi powszechne zdziwienie. Zanim jeszcze dotarliśmy do Huntersville, wszelkie oznaki życia – a konkretnie ludzkiego życia – zaczęły szybko znikać. Widzieliśmy niewiele domów. Minęliśmy jeden duży supersam jak żywcem wzięty z serialu Maybeny RFD, ale zabity deskami. Przez następne pięć kilometrów sześciokrotnie skręcaliśmy w boczne drogi. Nie widziałem ani jednego domu. I żadnego samochodu. Jechaliśmy przez gęsty las. Skręciłem jeszcze raz i wjechałem stromo pod górę. Jeleń – co najmniej czwarty, jeśli dobrze liczyłem – przebiegł drogę dostatecznie daleko przed nami, żebym nie obawiał się zderzenia. Zacząłem podejrzewać, że nazwę „Huntersville” należy traktować dosłownie. – To będzie po lewej – powiedziała Rachel.

Kilka sekund później zobaczyłem skrzynkę pocztową. Zwolniłem, wypatrując jakiegoś domu lub innego budynku. Zobaczyłem tylko drzewa. – Jedź dalej – poleciła Rachel.

Zrozumiałem. Nie mogliśmy wjechać na podjazd i zadzwonić do drzwi. Około czterystu metrów dalej znalazłem niewielką zatoczkę.

Zaparkowałem w niej i wyłączyłem silnik. Serce zaczęło walić mi jak młotem. Była szósta rano. Świtało. – Umiesz posługiwać się bronią? – zapytała Rachel.

– Na strzelnicy strzelałem z rewolweru ojca.

Wetknęła mi broń do ręki. Spojrzałem na rewolwer, jakby wyrósł mi szósty palec. Rachel wyjęła pistolet.

– Skąd go masz? – zapytałem.

– Spod twojego domu. Zabrałam temu zastrzelonemu facetowi.

– Jezu.

Wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć „przecież ty nic o tym nie wiedziałeś”. Ponownie spojrzałem na broń i nagle coś przyszło mi do głowy. Czy to z tego rewolweru do mnie strzelano?

Zabito Monice? Wziąłem się w garść. Nie było czasu na takie bzdury. Rachel już wysiadła z samochodu. Poszedłem w jej ślady.

Ruszyliśmy przez gęsty las na przełaj. Rachel szła pierwsza.

Wetknęła pistolet za pasek spodni. Ja z jakiegoś powodu nie zrobiłem tego. Chciałem trzymać broń w dłoni. Przybite do drzew pomarańczowe tablice ostrzegały intruzów, żeby trzymali się z daleka. „NIE” było na nich namalowane wielkimi literami, a pod nimi widniało zadziwiająco wiele słów wypisanych znacznie mniejszymi, zbytecznie wyjaśniających to, co wydawało mi się zupełnie oczywiste. Zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie naszym zdaniem znajdował się wjazd. Kiedy dotarliśmy do niego, stał się naszą gwiazdą przewodnią. Poszliśmy dalej, podążając szutrową drogą. Po kilku minutach Rachel przystanęła. O mało na nią nie wpadłem. Pokazała mi coś. Jakiś budynek.

Wyglądał na stodołę. Teraz zaczęliśmy podchodzić znacznie ostrożniej. Nisko pochyleni, przebiegaliśmy od drzewa do drzewa, starając się pozostać w cieniu. Nie odzywaliśmy się. Po chwili usłyszałem muzykę. Chyba country, ale nie jestem znawcą. Przed nami dostrzegłem polankę. Stała na niej stodoła, najwidoczniej w trakcie rozbiórki. Opodal był jeszcze jeden budynek – rancho albo duża przyczepa mieszkalna. Podeszliśmy jeszcze bliżej, na sam skraj lasu. Przywarliśmy do pni i spojrzeliśmy zza nich. Na podwórzu stał traktor. Zobaczyłem starego forda postawionego na cementowych bloczkach. Przed chatą stał biały sportowy wóz z czarnym pasem na masce. Pewnie niektórzy nazwaliby go „fajną bryką”. Wyglądał mi na camaro. Las się skończył, lecz od budynku dzieliło nas jeszcze co najmniej piętnaście metrów. Wysoka trawa sięgała nam do kolan. Rachel wyjęła zza paska pistolet. Ja wciąż trzymałem w dłoni rewolwer. Opadła na ziemię i zaczęła się czołgać. Zrobiłem to samo. Ta czynność wydaje się bardzo łatwa, gdy się ją ogląda na filmie. Po prostu pełzniesz po ziemi, trzymając tyłek jak najniżej. To proste przez pierwsze trzy metry. Potem staje się coraz trudniejsze. Bolały mnie łokcie.

Trawa wciąż wpychała mi się do nosa i ust. Nie mam kataru siennego ani innego uczulenia, ale z tej trawy wzbijał się jakiś środek chemiczny. A także roje komarów, mszczących się za przerwanie drzemki. Muzyka była coraz głośniejsza. Śpiewający – facet o przeciętnym słuchu – użalał się nad swoim biednym, biednym sercem. Rachel zatrzymała się. Podczołgałem się do niej i znieruchomiałem po jej prawej stronie.

– Wszystko w porządku? – zapytała.

Skinąłem głową, zasapany.

– Kiedy wejdziemy do środka, może trzeba będzie szybko działać – powiedziała. – Musisz być w pełni sprawny. Możemy zwolnić, jeśli chcesz odpocząć.

Przecząco pokręciłem głową i ruszyłem dalej. Odpoczynek po prostu nie mieścił się w moich planach. Zbliżaliśmy się. Teraz wyraźnie widziałem camaro. Tylne opony miały czarne błotniki ze srebrną sylwetką kształtnej dziewczyny. Na bagażniku zobaczyłem kilka naklejek. Jedna głosiła: „BROŃ NIE ZABIJA SAMA, ALE BARDZO TO UŁATWIA”. Już prawie pokonaliśmy z Rachel otwarty teren, gdy nagle zaczął szczekać pies. Oboje zamarliśmy, zupełnie odsłonięci. Psie szczekanie można podzielić na kilka rodzajów.

Irytujące ujadanie pokojowego pieska. Przyjazne szczekanie golden retrievera. Ostrzegawcze poszczekiwanie niegroźnego psiaka. A także ten basowy, głęboki, gardłowy dźwięk, mrożący krew w żyłach. Mieliśmy do czynienia z tą ostatnią kategorią.

Nie przestraszyłem się psa. Miałem broń. Zapewne łatwiej byłoby mi jej użyć przeciwko psu niż przeciw człowiekowi. Natomiast obawiałem się tego, że mieszkańcy rancza usłyszą szczekanie. Tak więc czekaliśmy w napięciu. Po minucie czy dwóch pies zamilkł.

Nie odrywaliśmy oczu od drzwi budynku. Nie wiedziałem, co moglibyśmy zrobić, gdyby ktoś wyszedł. Załóżmy, że zostaliśmy zauważeni. Nie mogliśmy strzelać. Nadal nie znaliśmy sytuacji.

Fakt, że z posiadłości niejakiego Verne'a Daytona dzwoniono na numer telefonu komórkowego zabitego mężczyzny, jeszcze niczego nie dowodził. Nie wiedzieliśmy, czy moja córka jest tutaj, czy nie. Prawdę mówiąc, niczego nie wiedzieliśmy.

Na podwórku leżało kilka samochodowych dekli. Zabłysły we wschodzącym słońcu. Dostrzegłem stertę zielonych pudełek. Coś w nich przykuło mój wzrok. Zapominając o ostrożności, podczołgałem się ku nim. – Zaczekaj – szepnęła Rachel.

Nie mogłem. Musiałem lepiej się im przyjrzeć. Z czymś mi się kojarzyły… jednak nie mogłem sobie przypomnieć z czym.

Podczołgałem się do traktora, a potem ukryłem za nim. Ponownie spojrzałem na pudełka. Teraz zobaczyłem je wyraźnie. Rzeczywiście były zielone. I ozdobione wizerunkiem uśmiechniętego dziecka.

Opakowania po pieluszkach.

Rachel znalazła się przy mnie. Przełknąłem ślinę. Duże opakowanie pieluch. Takie, jakie kupuje się hurtem po promocyjnej cenie.

Rachel też je zauważyła. Ostrzegawczo położyła dłoń na moim ramieniu. Znowu położyliśmy się na ziemi. Dała mi znak, że spróbujemy podczołgać się do okna z boku. Skinąłem głową. Z zestawu stereo płynęło długie solo na skrzypcach. Leżąc na brzuchu, poczułem, że coś zimnego szturchnęło mnie w potylicę.

Kątem oka zerknąłem na Rachel. Druga lufa karabinu dotykała jej podstawy czaszki. Usłyszałem męski głos:

– Rzućcie broń!

W tym momencie Rachel podpierała się na zgiętej prawej ręce, w której trzymała pistolet. Wypuściła go. W moim polu widzenia pojawił się roboczy but i kopniakiem odsunął broń. Próbowałem ocenić szanse. Jeden człowiek. Teraz byłem tego pewien. Jeden mężczyzna z dwoma karabinami. Może powinienem spróbować. Z pewnością nie zdołam uniknąć kuli, ale może dam szansę Rachel.

Spojrzałem jej w oczy i zobaczyłem w nich strach. Wiedziała, o czym myślę. Lufa nagle głębiej wbiła się w moją potylicę, przyciskając mi twarz do ziemi. – Nie próbuj, szefie. Równie dobrze mogę rozwalić dwie czaszki jak jedną.

Gorączkowo szukałem wyjścia z sytuacji, ale nie znalazłem żadnego. W końcu wypuściłem broń z ręki i patrzyłem, jak mężczyzna odrzuca ją kopniakiem, niwecząc naszą ostatnią szansę.

* Garden (j. ang.) – ogród.


65
{"b":"94965","o":1}