Odpowiedziała cicho:
– Ja też nie mam nic do stracenia.
– Powinien cię obejrzeć lekarz.
Rachel prawie się uśmiechnęła.
– Czy nie siedzi obok mnie?
– Racja.
Nie było czasu na omawianie argumentów za i przeciw. Musieliśmy działać. Wsiedliśmy do samochodu Zii. Wykręciłem i pojechałem z powrotem, w kierunku wyjazdu na Woodland Road. Powoli odzyskiwałem równowagę ducha i zacząłem myśleć coraz trzeźwiej.
Kiedy w końcu uświadomiłem sobie, gdzie jesteśmy i co robimy, o mało się nie załamałem. Zwolniłem. Rachel zauważyła moje wahanie.
– Co jest? – zapytała.
– Dlaczego uciekamy?
– Nie rozumiem.
– Liczyliśmy na to, że znajdziemy moją córkę, a przynajmniej tych, którzy ją porwali. Uważaliśmy, że mamy szansę. – Tak.
– Nie rozumiesz? Ta szansa, jeśli w ogóle istniała, teraz znikła.
Tamten facet nie żyje. Wiemy, że był cudzoziemcem, ale co z tego?
Nie mamy pojęcia kto to. Zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Nie dysponujemy innym śladem.
Nagle na ustach Rachel pojawił się łobuzerski uśmiech. Sięgnęła do kieszeni i wyjęła telefon komórkowy. Nie należał do mnie. Ani do niej. – Może jednak – powiedziała – jakiś mamy.