Skręciła w lewo. Potknąłem się o jakiś sterczący kamień. – W porządku – powiedział głos. – Stań.
Zrobiłem to. Nic nie widziałem. Z ulicy, która pozostała daleko w tyle, dochodził tylko nikły blask. Po prawej miałem strome zbocze. Powietrze miało tę charakterystyczną woń miejskiego parku: zmieszanych rześkich i nieświeżych zapachów.
Nasłuchiwałem, lecz słyszałem tylko cichy szum przejeżdżających w oddali samochodów. – Zostaw pieniądze na ziemi.
– Nie – powiedziałem. – Chcę zobaczyć moją córkę.
– Zostaw pieniądze.
– Zawarliśmy umowę. Wy dostajecie pieniądze, ja moją córkę.
Żadnej odpowiedzi. Krew zaczęła mi szumieć w uszach. Czułem obezwładniający strach. Nie, nie podobało mi się to. Byłem zbyt odsłonięty. Obejrzałem się przez ramię. Mogłem jeszcze rzucić się do ucieczki, wrzeszcząc jak szaleniec. Ta okolica była gęściej zamieszkana niż większość Manhattanu. Może ktoś wezwie policję.
– Doktorze Seidman?
– Tak?
Nagle oślepiło mnie światło latarki. Zamrugałem i podniosłem rękę, osłaniając twarz. Zmrużyłem oczy, usiłując coś dostrzec.
Ten ktoś zaraz poświecił niżej. Mój wzrok błyskawicznie przystosował się do zmiany oświetlenia, ale nie było powodu do takiego pośpiechu. I tak zobaczyłbym tę jasno oświetloną sylwetkę. Nie miałem żadnych wątpliwości. Natychmiast to zobaczyłem. Przede mną stał mężczyzna. Może nawet zauważyłem flanelową koszulę, sam nie wiem. Jak już powiedziałem, widziałem tylko sylwetkę. Nie mogłem dostrzec rysów twarzy ani koloru ubrania. Tak więc, być może, ten szczegół był tylko wytworem mojej wyobraźni. Jednak reszta – nie. Widziałem dość, żeby mieć pewność. Obok mężczyzny, trzymając go za nogę tuż nad kolanem, stało małe dziecko.