Pewnego razu matka naraziła się przewodniczącemu komitetu mieszkańców i straciła pozwolenie na pracę. Jedynym wyjściem było rozejrzeć się za robotą w którejś z sąsiednich dzielnic.
Przewodniczący komitetu mieszkańców w innej dzielnicy, dobra dusza, powiedział jej:
– Mam ekipę tragarzy złożoną z „elementu”. Czy to by przeszkadzało?
Matka pospiesznie odparła, że nie. I tym sposobem zaczęła pracować „pod kontrolą mas” wraz z grupą ludzi, którzy w przeszłości lub obecnie mieli problemy polityczne – robotnikami wyznaczonymi do robót, jakich nikt inny nie chciał wykonywać.
Matka chodziła z ekipą tragarzy do odległej stoczni w Zatoce Białego Piasku, gdzie na równi z mężczyznami, ze śpiewem na ustach, harowała, zalewając się potem. Dotrzymywała im kroku przy dźwiganiu kamiennych bloków na fundamenty i arkuszy stalowej blachy na kadłuby statków. Ponownie wpadła do wody, lecz tym razem o mało nie utonęła; jednak tak długo robiono jej sztuczne oddychanie, aż brudna rzeczna woda chlusnęła ustami z żołądka.
Dziesiątki lat ciężkiej fizycznej pracy dały żniwo w postaci problemów z sercem, anemii, która w końcu doprowadziła do nadciśnienia, reumatyzmu, uszkodzenia stawu biodrowego oraz bólu całego ciała. Dopiero kiedy byłam w gimnazjum, matce udało się zmienić pracę – paliła w stoczni ogień pod kotłem na wodę. To nowe zajęcie – utrzymywanie żaru pod kotłem przez cały dzień -było uważane za lekką pracę. Ogień należało zgasić w środku nocy i rozpalić o czwartej nad ranem, usunąć popiół, potem dołożyć węgla tak, aby o piątej, kiedy przyjdzie pierwsza zmiana, w kotle był wrzątek.
Matka mieszkała w przyfabrycznym hotelu robotniczym dla kobiet, wracała do domu jedynie na weekendy i zazwyczaj zaraz, po obiedzie kładła się spać. Nawet jeśli starałam się poprawić jej nastrój, przynosząc wodę do mycia, w zamian spotykały mnie jedynie połajanki i wyrzekania.
Podwijałam jej koszulę i obmywałam plecy; barki, stwardniałe od dźwigania ciężarów, wyglądały jak grzbiet wielbłąda, a w miejscu, gdzie opierał się drąg, utworzył się garb. Potem myłam przód; zwiotczałe piersi wisiały jak puste woreczki – bezużyteczny nadmiar skóry leżący na brzuchu. Zanim wycisnęłam ściereczkę i wzięłam się do mycia od pasa w dół, matka już spała kamiennym snem, z ramionami zwisającymi z łóżka i nieładnie rozrzuconymi nogami. W całym domu słychać było chrapanie przypominające chrumkanie świni, z ust ciekła ślina. Układając matce ramiona na łóżku, z odrazą odwracałam głowę.
Gdy szła do pracy, wszystkie domowe obowiązki przejmował ojciec, który był na rencie. Mimo że nic nie widział po zachodzie słońca, robił pranie i gotował, poruszając się po omacku. Właściwie od niemowlęctwa zajmował się mną wyłącznie ojciec.
W soboty wstawałam wraz z Czwartą Siostrą o świcie, żeby stanąć w kolejce do rzeźnika, gdzie za nasze cztery kupony mogłyśmy kupić około ćwierci kilo wieprzowiny. Gotowałyśmy garnek aromatycznego wywaru i wpatrując się w niego łapczywie, czekałyśmy na powrót matki. A ona, zamiast okazać zadowolenie, beznamiętnie dziobała pałeczkami w garnku między kawałkami mięsa. Któregoś wieczoru ojciec nie wytrzymał; uderzył pięścią w stół i strącił swoją miseczkę na ryż i pałeczki. Potem my, dzieci, zostaliśmy wyrzuceni z pokoju i rozpętała się wielka awantura. Im bardziej przybierała na sile, tym cichsze stawały się głosy rodziców, abyśmy nie słyszeli, co mówią. Podejrzewałam, że matka wyżywa się na ojcu, chcąc wyładować frustrację, i byłam na nią bardzo zła.
Prawie nigdy nie wychodziliśmy z matką do sklepu czy do krewnych. Z biegiem lat popadała w coraz dziwniejsze nastroje; poznawaliśmy to po ordynarnych słowach, jakie płynęły z jej ust. Byłam przyzwyczajona do tego, że ludzie w siedlisku czy na ulicy obrzucają się wyzwiskami, klną i mówią obelżywie o przodkach. Jednak to była moja matka, więc te przekleństwa i wyzwiska wprawiały mnie w zakłopotanie.
Znajdowałam wady niemal we wszystkim, co robiła: za głośno przesuwała sprzęty podczas sprzątania, często rozlewała płyn do mycia garnków na podłogę, trzaskała drzwiami wejściowymi tak mocno, że aż drżały ściany na poddaszu, a za każdym razem, kiedy otwierała usta, mówiła podniesionym głosem. Nie mogłam tego znieść. Nie cierpiałam nazywać jej matką, ani w rozmowie z nią, ani za jej plecami, i rzadko kiedy się do siebie uśmiechałyśmy.
Nurtowało mnie, jaką matką była osiemnaście, a właściwie dziewiętnaście lat temu, gdy zaszła w ciążę i gdy zaczynała mnie wychowywać.
Nie pamiętam, żeby matka kiedykolwiek wyglądała ładnie czy chociażby korzystnie.
A może celowo wymazałam z pamięci jakieś atrakcyjne wspomnienia? Patrzyłam, jak stopniowo zmienia się w schorowaną kobietę z psującymi się, plombowanymi zębami, to znaczy z paroma zębami, jakie jej pozostały. Miała obrzęknięte, opuszczone, nieruchome powieki, wiecznie mrużyła oczy, aż w końcu patrzyła przez szparki i ledwo poznawała ludzi. Nawet gdyby próbowała uczesać włosy, i tak przypominałyby siano, bo sterczały na wszystkie strony i siwiały z każdym dniem. Niewiele pomagał postrzępiony słomkowy kapelusz, który przeważnie nosiła. Poza tym się kurczyła, jakby sprasowały ją dźwigane ciężary, a przez zgarbione plecy wydawała się niższa i grubsza, niż była w rzeczywistości. Chodząc, powłóczyła nogami, jakby podeszwy stóp miała z ołowiu, jej uda i łydki stały się grube i masywne od ciężkiej pracy, a paluchy powykręcane. Stopy nie krwawiły, nawet jeśli nadepnęła na ostry kamień. I bardzo jej dokuczała grzybica, ponieważ przez okrągły rok chodziła po błocie.
Raz, jedyny raz, obudził mnie wczesnym rankiem stukot drewnianych sandałów matki o kamienne stopnie – zadziwiająco miły odgłos. Osłaniając się papierową parasolką, wyszła z siedliska na i siąpiący deszcz, a mnie uderzyła myśl, że kiedyś matka miała, musiała mieć, aksamitną cerę i młodą, jędrną twarz.
Powoli zaczęłam pojmować, dlaczego matka nie lubi luster. Raz narzekała do sióstr, że w domu nie ma ani jednego przyzwoitego lustra. Siostry przemilczały tę uwagę, zapewne instynktownie wyczuwając, że w ten właśnie sposób daje im do zrozumienia, iż nie znosi luster.
Z czasem między matką a mną wyrósł mur porośnięty trawą i krzakami; piął się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu żadna z nas nie wiedziała, co z nim zrobić. Tak naprawdę to była krucha ścianka, którą mogłyśmy zburzyć, gdybyśmy chciały, tylko nigdy nie przyszło nam na myśl – a przynajmniej mnie nie przyszło – żeby podjąć taką próbę. Raz czy dwa, nie więcej, dostrzegłam czułość w jej oczach i wtedy pomyślałam, że być może, mimo wszystko, nie jestem niechcianym dzieckiem. W tamtych chwilach wydawało mi się, że potrzebny jest jakiś serdeczny gest z mojej strony; ale niestety, zanim się na niego zdobyłam, czułe spojrzenie znikało, dopiero kiedy skończyłam osiemnaście lat, udało mi się spojrzeć wstecz i wyraźnie zobaczyć swoją przeszłość.
Drzwi się otworzyły i stanęła w nich matka, odświeżona po kąpieli.
– Przynieś wiadro, Mała Szóstko – poleciła.
Miała na sobie koszulę domowej roboty bez rękawów i kołnierza, spodnie do kolan, a na nogach sfatygowane drewniane sandały.
Razem podniosłyśmy wanienkę, żeby wylać brudną wodę do wiadra. Matka powiedziała, że Duża Siostra będzie w domu dziś wieczorem, a najpóźniej jutro.
– Możesz sobie czekać, ile ci się żywnie podoba – odparłam z zamierzonym okrucieństwem. – Ona przygotowuje cię na swój przyjazd jesienią.
– Nieprawda – zaprzeczyła z uporem. – Jeżeli napisała, że przyjeżdża, to tak będzie.
Jej rysy zmiękły na samo wspomnienie mojej najstarszej siostry, a ja, kiedy spojrzałam w górę, zapomniałam o tym, co robię, i rozlałam wodę na cementową podłogę.
– Uważaj! – warknęła. – Czy nie potrafisz niczego porządnie zrobić?!
Dźwignęłam pełne wiadro i wyniosłam je za próg.
– Nie wylewaj! Zostaw do mycia podłogi na poddaszu – powiedziała głośniej, niż to wydawało się konieczne.
Woda była bardzo cenna, bo oprócz tego, że dużo się za nią płaciło, w każdej chwili mogła zostać odcięta. Kilka setek rodzin korzystało z jedynego kranu za aleją Szkoły Średniej. Czekanie w kolejce stanowiło zaledwie część problemu, ponieważ woda, jeśli w ogóle leciała, była mętnie żółta. Natomiast kiedy czerpaliśmy wodę z rzeki, przy czym trzeba się było sporo namęczyć, musieliśmy dodawać do niej ałunu albo chloru, ażeby się nadawała do picia czy gotowania, a i tak pozostawał metaliczny smak. Więc z wyjątkiem okresów, kiedy bieżąca woda była odcięta, wody z rzeki używaliśmy wyłącznie do prania i mycia podłóg.
Każda z rodzin miała tak mało życiowej przestrzeni, że wodę musieliśmy trzymać w skopkach we wspólnej kuchni, więc zawsze jej wszystkim brakowało. Mężczyźni i chłopcy zazwyczaj kąpali się w rzece, chyba że lenili się zejść z góry. W takim wypadku, rozebrani do samych spodenek, myli się w miskach na kamiennych stopniach na podwórku. Czemu mieliby się krępować, skoro latem chodzili równie skąpo odziani? Bardziej wstydliwi mężczyźni kąpali się pod osłoną nocy, ale ponieważ było ich niewielu, ablucje na dworze stanowiły normę. Oblewali się wodą z misy i wszystko im się odznaczało przez mokre spodenki. Już jako mała dziewczynka wiedziałam dokładnie, co mają między nogami, a kiedy szłam po coś do kuchni lub wychodziłam na podwórko, żeby wylać brudną wodę do rowu, wręcz musiałam się przeciskać wzdłuż rzędu mężczyzn, młodych i starych, którzy stali praktycznie ramię w ramię. W dodatku bez żadnych zahamowań siusiali do odpływu na oczach wszystkich.
Bywało, że podczas długiego, wlokącego się lata przez miesiąc nie spadła kropla deszczu. Potem, kiedy Jangcy zaczynała przybierać, masy wody powoli, acz nieubłaganie spływały z wyższych partii gór i setki metrów brzegu znikały zalane w ciągu jednej nocy, gdy nastawała pora powodzi.
Ktoś, kto nie cierpiał podczas upałów w tym mieście, prawdopodobnie nie jest w stanie zrozumieć, jak przeżerają one serce i zatykają wszystkie pory na skórze, przepalając ją na wylot. Przeważnie nie ma wiatru, lecz kiedy już wieje, przypomina to dolewanie oliwy do ognia i człowiek czuję się jak zamknięty w parowniku i rozgotowany.